środa, 7 maja 2008

Między majówkami

Korki przepchały się na dobre, nie tylko na Zakopiance, a zdecydowana większość z nas szczęśliwie powróciła do domów po kolejnym długim weekendzie nowoczesnej Europy. Jako naród pełen determinacji i fantazji złożyliśmy też stosowną ilość ofiar na ołtarzu brawury, kretyństwa i pijaństwa za kółkiem. Skoro nie ma wojen, jakoś zabijać się trzeba, choćby z głupoty i zdaje się, że rodacy celują w tym odkąd przesiedliśmy się z syreny na daewoo, a może i wcześniej. W tej tradycji nic się nie zmieniło i dziękowałem w niedzielę Bogu od rana, że mimo wszystko udało mi się przeżyć. W sobotę jechałem do domu szczęśliwy, choć tylko po jednodniowym wypadzie na łono natury, ale refleksje poweekendowe przepływały mi przez głowę, wraz z kolejnymi falami odblaskowych słupków, całkiem jakbym skorzystał z długiego weekendu.

   Ruch na drodze, ciągnące się kolumny aut (mimo środka długiego weekendu), niosły pierwszą refleksję: dlaczego wszyscy musimy ciągle jechać? Przecież to jakiś paradoks swoisty, że tak znaczną część wolnego poświęcamy na dziesiątki kilometrów w trasie, po co? Tu przychodzi stosunkowo prosta odpowiedź: bo odpoczynek musi być poza domem. Nawet jeśli nie ma ustawowego nakazu, w życie wchodzi niepisana tradycja, wynikająca z odruchu stadnego, który także uwielbiamy, bo zwalnia z samodzielności w działaniu i myśleniu. I jak Zośka jedzie w Tatry, a Maryśka z Zenkiem na Mazury, Krzyś z Marzenką ma domek, Jolka z Rysiem mają grilla nad jeziorem, a Marek z Kasią i siódemką ich pociech jadą busem zjeść pierwsze kotlety w bułce McDonalda, to wszyscy musimy jechać na majówkę. Skutek? Dość opłakany, pomijając korki na większych drogach kraju, mamy też inne atrakcje społeczne.

   Oto wypadam 1 maja na kilka godzin w trasę po najbliższych jeziorach kaszubskich i co widzę nad jednym z nich? Domek obok domku, jedno pierdnięcie na wolnym powietrzu słyszy przynajmniej czterech właścicieli sąsiednich działek. Plaża jeziora zasnuta dymami i smrodem dziesiątek grilli. Śpiewy pijaczkowate, krzyki matek na dzieci, spazmy dzieci wyrywających sobie foremkę, huśtawkę i wiaderko. Młotki tłukące w dziesiątkach miejsc, remontujące poszycia dachów i poręcze werandy, że o schodach nie wspomnę. Warkot silników samochodowych, bo wiadomo, teraz niemal każdy Polak ma samochód więc 15 metrów chodzić nie będzie do budki z lodami i gazetą. Piękna majówka, a wypoczynek i łono natury nieco mniej spokojne niż mieszkanie na siódmym piętrze mrówkowca. Na szczęście burza nas przegoniła i nie zdążyliśmy się mocniej zestresować wypoczynkiem.

Wracając w sobotę przez moment łudziłem się jednak, że niedziela w Gdańsku może być spokojna, bo skoro cała aglomeracja zamęcza prowincję i okolice, trzeba jechać pod prąd, gdzie cisza miasta da ukojenie. Ale okazało się to złudzeniem niewybaczalnym, o czym przekonałem się około godziny 16.00. Ponieważ moje dziecię jest totalnym niejadkiem i jedyną szansę skutecznego nakarmienia potomstwa daje słynna bułka z szybkim kotletem z psa mielonego z budą, zasypana frytami, wpadliśmy do takiej budy, bo i kawy mi się chciało. Ale tam tłum do drzwi. Odpuściliśmy. Druga buda – kolejka do drzwi. Trzecia buda – kolejka do drzwi, ale czterech obsługujących – zostaliśmy. Usiadłem z kawą i lodem przy oknie i ze zdumieniem odkryłem, że niemal wszystkie tablice rejestracyjne aut stojących na zewnątrz wyjaśniają kolejki. To były tablice wsi i miasteczek z promienia ok. 150 km, czyli stamtąd, gdzie słynna sieć szybkiego jadła znana jest tylko z reklamy w telewizji. Tak wygląda zatem majowa migracja. Każdy jedzie do źródła szczęścia i wytchnienia, którego nie ma u siebie. I przecież nic w tym złego, gdyby nie skrajność mód i pędów stadnych.

   A dziś dowiaduję się z jednego portalu, że w pierwszy weekend majowy średnio 20 tysięcy turystów dziennie rozdeptywało polskie Tatry. No to wyobraźmy sobie kibelki, knajpki, skwery, parkingi, Morskie Oko i inne atrakcje w takich dziennych tłumach. Tak wielu tam było, że niewielu pozostało to sobie wyobrazić. I zapewne wszystkim rodakom wydawało się, że udają się na wspaniały majowy wypoczynek. Imaginacji mi nie wystarcza, żeby to sobie oczyma duszy przejrzeć, ale dobrze im tak. Górale wypaśli parzenice na dudkach ceprów, wyduszonych z tysięcy baranów, idących za stadną modą na górki. Szkoda tylko przyrody, bo nie wierzę, że nie ucierpiała od zmasowanego ataku głupoty.

Za dwa tygodnie następne (a może i te same) stada pod hasłem „wypada być i należy pojechać” ruszą znowu kawalkadą aut na kolejny długi weekend. Zadepczą brzegi jeziora i morza, zasrają lasy, Tatry i sracze sieci fastfoodów, ale zanim to nastąpi ciśnie mi się jeszcze jedna myśl. Gdzieś jakoś w tym wszystkim umyka powód długich weekendów. Że rodacy ich pragną i potrzebują, jakoś wcale mnie nie dziwi i wręcz fakt świadczy o normalności. Wszyscy ciężko pracujemy, dojeni z sił przez korporacje, firmy, banki, urzędy i szkoły. Tyramy, bez ulgi, każdego dnia, gnani do roboty lękiem przed utratą nie tylko chleba naszego powszedniego, ale i szans na spłatę kredytu za telewizor LCD, lodówkę, M4 i aparat cyfrowy. Zatem każdy pretekst do wypoczynku jest dobry, ale czy komuś potrzebna jest jeszcze pamięć pretekstu?

   Kto dziś potrzebuje wiedzieć, jakie święto obchodzimy 3 maja? Komu potrzebna pamięć o święcie pracy? Kto ma czas o tym myśleć pomiędzy zamknięciem służbowego laptopa a otwarciem walizki z ciuchami? Następną wolność długiego weekendu majowego zdobędziemy pod oficjalnym hasłem święta Bożego Ciała, kto to jeszcze bierze pod uwagę? Z pewnością urzędnicy, zarówno ci, którzy muszą oddać Cesarzowi co cesarskie i tamci, oddający Bogu co Boskie. Ci pierwsi muszą odebrać defilady, apele i akademie ku czci niepodległości, konstytucji, demokracji, które sami sobie zorganizują, wszak to powinności uboczne, leżące w zakresie obowiązków, podarowane przez wyborców. Ci od Bożego Ciała, pretekstu następnego długiego weekendu, zmuszą najwierniejszych z wiernych do rozwieszania chorągiewek, budowania ołtarzy osiedlowych i ulicznych, do zdobienia okien mieszań. A cała reszta ruszy w drogę, na odpoczynek. Może się czepiam, ale czy nie uczciwiej byłoby nazwać pierwszy majowy pretekst po prostu „świętem grilla”, „świętem Tatr” albo „świętem smakowania oscypka i scypania dziewuch”, a drugi weekend „świętem deptania szlaku”, „świętem stopy wody pod kilem”? Albo jakoś tak podobnie: „Święta latawca i latawicy”, „Święta śmiecenia w plenerze”, „Święta obsrania plaży i zdeptania krokusa”, „Święta stadnych odruchów”, „Święta zajechania drogi”? Dalej wyobraźni mi nie wystarcza, ubogi jestem w te klocki, więc może otworzę konkurs na właściwą nazwę polskich długich weekendów, bo te dzisiejsze brzmią jakby nie na miejscu, jakby z innej bajki.

1 komentarz:

  1. Jestem Polką i uwielbiamspędzać weekendy (nie tylko te długie) gdzieś het poza domem.I uważam twoje myslenie za ździebko krzywdzące. Nie każdy wyjeżdża poza miasto w owczym pędzie, bo tak wypada. Są tacy, którzy w każdy weekend uprawiają turystykę pieszą, rowerową i miniony weekend był jaednym z wielu. Nie sądzę, zeby ich można było rozróżnic. To po pierwsze.
    Gdyby nie te wyjazdy rodzinne, niektóre dzieci nie wiedziałyby co to jest las, krowa, jezioro, a rybę znałyby tylko z kreskówki. I chwała tym rodzicom, którzy znajdują czas na bycie ze swoimi rozwrzeszczanymi dzieciakami nad woda albo w lesie. Bardziej mnie przerażają dzieci, które nawet wtedy, gdy ich rodzice mają wolne, bujają się samotnie na huśtawce pod blokiem, wchodząc do domu tylko na spanie, tak jak każdego dnia...
    Nie wiem w końcu z twojego wpisu - spodobał ci się ten rodzinny wypad, czy nie?
    A jeżeli chodzi o kwestię świąt? W szkołach odbyły się huczne apele i akademie, katolicy (ci "praktykujący")co roku 3 maja i w Boże Ciało chodza do kościoła i dla nich to takie samo święto jak np. Wielkanoc. A reszta? Ci którzy żyją między laptopem a łóżkiem są chyba z reguły ubodzy duchowo i oprócz takich rzeczy nie pamiętają dat urodzin swoich najbliższych, czasem nawet nie wiedzą do której dziecko chodzi klasy. Za to nawet przez sen potrafią wyrecytować kurs euro czy franka.
    Pozdrawiam!!!

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF