sobota, 19 kwietnia 2025

Chleba naszego świątecznego

 

Chleb, a w zasadzie jego zakup, jeden z niezmiennych rytuałów, które towarzyszą świętowaniu. Bez względu na mody, trendy, epokę, system społeczno-ekonomiczny czy zmiany polityczne, niedawno stałem po chleb na Boże Narodzenie, a już stoję w kolejnej po wielkanocny. Przyglądam się rozbieganym oczom, sylwetkom w dresie wyciągniętym z głębi szuflady, w zgniecionych dżinsach z suszarki, zerkam ku spranym leginsom, wdziewanym w pośpiechu, bo do chleba rano wstać trzeba, jak mówi mądrość dziadów. Tu koszulka skoszona z taniej bawełny, a tam sflaczały kapturek bluzy, nic to, bo zaraz chleba zabraknie, wykupią, wyniosą, zeżrą, a już dziewiąta. W dłoniach telefony, czas oczekiwania nie może zostać zmarnowany. Palce wystukują życzenia do cioci Władzi, koleżanki Żanety, kuzynki Anety, do Tolka z rodziną i córką Malwiną. A po życzeniach ostatnie korekty na liście zakupów, usuwanie tego, co już w torbie, no i dopisać koniecznie colę bez cukru i lód w kostkach. Tegoroczna Wielkanoc zbyt intensywnie przepoczwarza się w środek lata.

Zerkam na damskie snikersy wzute na pierwsze z rzędu skarpetki codzienne i w plastikowe laczki z rażącą bielą frotte na paluchach grubasa z przodu. Zrywki czerwone, plecaczki, torby lniane i ciągane na kółkach, ponad nimi głos niepokoju: a nie ma już razowego na miodzie? Orkisza pół w takim razie wezmę, skoro zszedł cały, a może jest jeszcze ten z siemieniem? Masowy wykup zmusza do nagłych i niespodziewanych decyzji, nawet za cenę kręcenia nosem żony, męża, mamusi i babci, bez poszanowania dla spontanu kupującego pod presją chaosu nazw. Wszak nie będą jeść ciastek, gdy chleba zabraknie i pretensji wystarczy do majówki. A tu jeszcze te leniwe gospodynie, młodsze i w średnim wieku, przeciągają zakupy! Ciasta nie potrafią upiec, choć tyle przepisów w internetach! Mazurki teraz wybierać będą, serniki jakieś baskijskie, durna moda, a ludziom się spieszy! Po chleb tu się idzie, a jeszcze wybrzydzać będzie jedna z drugą, czy lukier biały czy jednak w posypkę! Zniecierpliwienie przestępuje z nogi na nogę, a ksiądz tego roku święci co kwadrans i do drugiej. Dobrze, że coraz mniej narodu świętuje, wymyślili teraz, pani, te wczasy, wyjazdy bez świenconki, te hotele, góry, turnusy, łikendy długie, zabijają się na drogach po pijaku, pretekst mają i dobrze, mniejsze kolejki przynajmniej. Dociera zza pleców monolog, ale już jestem blisko lady, już widzę, że wystarczy, za chwilę kupię. 

Zakupione bochenki lądują w torbach, niosą ulgę twarzom, weselą oczy. Czas się domyka i już można w spokoju udać się po gałązki brzozy, tulipany, żonkile, poszukać szczypiorku i cukrowego baranka do koszyczka albo czekolady Milki w stosownym kształcie, do nowoczesnej święconki, tej na bogato. 

Wsiadam do auta z ulgą. Zerkam spod pancerza pozornego bezpieczeństwa na przeplatanie stylu goniących w pośpiechu, pomieszanie wyjściowych sukienek, strojnych koszyczków i powszednich ciuszków, towarzyszących ostatnim zakupom przed nieuchronnym zamknięciem sklepów, zawsze za szybko. 

Myśl niespodzianie ucieka do dzieciństwa, do kolejek z lat 80, ale też dekadę późniejszych. Zwolniony z obowiązku dygania z koszyczkiem do parafialnego kościoła, otrzymywałem polecenie zakupu chleba. Zwykle po drugiej stronie miasta, bo tam sprzedawany zachowywał na długo świeżość. Stałem z siatką robioną na szydełku, sznurkową i zerkając na oczyszczane w mig półki, powtarzałem w myślach prostą alternatywę. Wyboru nie było, chleb był jeden, co najwyżej w dwóch rozmiarach. Duży bochenek albo mały. Razowego się nie jadało, był gliniasty i bardzo się kruszył, zatem podchodził pod wariant “z braku laku”. Pozostawało zapamiętać rzecz prostą: dwa duże albo cztery małe i lęki egzystencjalne oswojone. W nagrodę mogłem kupić kilka tygodników na świąteczne wieczory, bo akurat do kiosków rzucali je w sobotę. Lata 90. przyniosły różnorodność dostawców na tyle, że już nie musiałem biegać na drugi kraniec miasta. Lokalny zielony rynek skracał kolejki i dawał szansę zróżnicowania w postaci chleba sprzedawanego z budy żuka, nysy i innych busików, upłynniających wypieki gminnych wiosek i pobliskich miasteczek.

Niespodzianie atakuje luka w pamięci, brak zapamiętanych nazw z tamtych czasów. I w tej materii życie było proste: kup chleb duży albo dwa małe i po zawodach. Dziś wejście do piekarni niesie niepokój. Co będzie, gdy zabraknie tego, po który zostałem posłany? Odstrzelą posłańca złej nowiny? Do święconki nie dopuszczą? Gubię się w nazwach: trzy rodzaje razowego, żytni z dynią lub bez, orkiszowy, graham, bezglutenowy, polski, firmowy, foremkowy, rustykalny, słowiański, trójmiejski, Vermont, chlebek fit, z rzepakiem, koszykowy. I pomyśleć, że idąc po chleb w dzieciństwie, niechby i na skróty, do osiedlowego samu, mogłem co najwyżej zobaczyć papierową metkę “Piekarnia Gigant, waga 1kg”, wpieczoną w skórkę bochenka albo pójść do blaszaka GS-u pod wieżę ciśnień, nabyć bochen tamtejszego, spod zielonej tabliczki “GS Samopomoc Chłopska”. Znacznie lepsze skojarzenia niosła jednak Piekarnia Gigant. Gdy nocą szło się z buta na ryby, nad nieodległe jezioro, po łąkach i nad drogą unosił się najcudowniejszy zapach pieczywa wypiekanego podług jednej miary dla wszystkich mieszkańców, nie było podziału na biednych i bogatych. Tu głód budził się przed świtem, świadomy, że nie dla psa kiełbasa, bo w torbie były kanapki z przedwczorajszej linii produkcyjnej społemowskiej fabryki, wypełnionej zakwasem, piecami i mąką. Dziękować Bogu nie znali tam ulepszaczy. 

Klakson szukającego miejsca przywołuje mnie do tu i teraz. Odpalam silnik, pojadę i ja po gałązki brzozy, sałatę, zieloną pietruszkę i koperek. Niech zamknie się czas przygotowań, niech już przyjdzie wyciszenie w tonacji pieśni Wielkiej Soboty, w której posłusznie się zatopię, rżnąc marchewkę i jajo do tradycyjnego wiadra sałatki. Ostatni raz zerkam na rzednącą kolejkę piekarni i przez głowę mknie wątpliwość. Czy nadejdzie taki czas? Czy przyjdzie na polskość moment bez chleba naszego świątecznego? Czy mody na sushi, falafel, tofu i ramen, na bezglutenowe żywienie i unikanie węglowodanów doprowadzą do braku fanów przedświątecznych ogonków w piekarni? A jeśli zniknie barwa cebuli z jajek i ucichnie stukot pękających skorupek? Czegoś jednak będzie brak i kogoś żal. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF