Z biegiem lat upewniam się, że powinien on zmienić nazwę na „Różowe Okulary”. Ale skoro płacę za cały browar w prenumeracie, to i karmi spiję do końca. Szczególnie, że mała czarna jest bez szans w zderzeniu z zapędem autorek magazynu. Te zdecydowanie podnoszą ciśnienie na dłużej. To nawet nie kwestia poruszanych tematów budzi przymglony intelekt. Starania pań nie wykluwają nawet brzydkiego mizogina z mojej skorupki, to raczej sposób ujęcia tematu działa przemożnie. Zachodzę w głowę i nazwać tego nie umiem! Coś jak połączenie infantylizmu z perspektywą Warszawki, wzmocnione konsekwentnym odklejaniem rzeczywistochy od niej samej.
Tym razem światłość przyszła ze słowem „ekspertki od rynku HR”, objawiającej światu i Patrycji Pustkowiak (nomen omen) meandry poszukiwania pracownika. Najwięcej do powiedzenia o mentalności, ambicjach i dążeniach kolejnego pokolenia, a także o komunikacji w zespole i jej roli, mają pańcie wypasione na standardach warszawskiego Mordoru i innych inkubatorów światowej przedsiębiorczości. Tudzież kołczerki, zanurzone w ściekach globalnego standardu zarządzania, odprowadzanych - nie bez oporu - na nadwiślańskie nieużytki.
W ramach wstępu pani wszechwiedząca rozbawiła mnie oświadczeniem, że za brak zaangażowania pracowników w wykonywane zadania odpowiada niedostatek liderów z prawdziwego zdarzenia. Kierowników zespołów, którzy potrafiliby komunikować podległym pracownikom kurioza w stylu: „Co mogę zrobić, by twoja praca była prostsza?". Moja wyobraźnia nie podźwignie obrazu tak zatroskanego szefa, jednak próbuje. Pieczołowicie struga anioła Teofila, zstępującego do Marcina Kabata, by nabić mu fajeczkę niebiańskim tytoniem, jeśli pamiętacie kultowe „Igraszki z diabłem”.
Pani ekspert od zarządzania ludem zdaje się zapominać, że życie to nie podręcznik spełnionej biurwy, a poza korpo jest jeszcze świat samorządów, urzędów, fundacji, rodzinnych firm, warsztatów, hurtowni, placówek publicznych, służb mundurowych, szpitali i interesów dziedziczonych po lokalnym kacyku, czyli dzisiejsza karykatura klasy średniej. Pod tą szerokością geograficzną liderem zostaje się zwykle pod wpływem wazeliny, donoszenia, polityki albo pokrewieństwa i innych zobowiązań wobec znajomego szwagra brata konia, w poważaniu głębokim mając profesjonalizm, a z nim standardy komunikacji. Na potrzeby naszych realiów postawę bossa charakteryzuje zasób w stylu: „ se nie radzisz, to sie kurwa zwolnij”. Poziom samozajebistości lidera podpowiada mu bowiem, że u drzwi stoi milion chętnych do bechtania jego próżności. Toteż nie sądzę, żeby lud pracujący miast i wsi stawiał na piedestale motywacji uskrzydloną wizję lidera. Zniesie każdą obelgę (najczęściej osobnika ustawionego, nierzadko zwyczajnie głupszego), gdy znajdzie więcej monet na koncie.
Poza tym rekrutujący szukają pracowników w przestarzały sposób. Wciąż polegają na portalach z ogłoszeniami o pracę, a badania pokazują, że nawet 80 proc. młodych pracowników to kandydaci pasywni, którzy chcą, żeby to praca znalazła ich. To kolejny bon mocik tejże guru rekrutacji, który wykwitł mi z linijek i wyobraźnia zaraz pognała ku pomocy. Przytargała pluszową kanapę, na niej rozwalony dwudziestolatek, u jego stopy ślini się pańcia od pracodawcy. Gdy ogłoszenia nie działają ona rozchyla kolanka w spódniczce skrojonej podług firmowego dreskodu, wypina pierś cienką jak rosół z kostki, choć nie ma pewności, czy ono na leżance podjęło decyzję co do własnej płci. Ale nic to! Teraz sięgnie po mocny argument! Zaczaruje koszem świeżych owoców, skusi termo beczką z caffe latte na mleku sojowym, machnie zestawem diety pudełkowej w gratisie, a w zanadrzu przytrzyma służbową hulajnogę i najnowszy model ajfona. I tylko dreszczem niepokoju maca ją myśl: jak wyegzekwuje od leniwego kota realizację wyznaczonych zadań? Jak przekona do pracy, gdy już uda się zaciągnąć kandydata do firmy? Z jaką mocą objawi, że pracować jednak trzeba, wypada, powinno się, a w dodatku musi być efekt wypracowany dla firmy, nawet za nędzne siedem i pół na rękę! Zwłaszcza, że kandydat dotąd nie robił nic, jeno żerował na rodzicielce, tyrającej zwykle za cztery brutto.
Żyjemy w świecie, w którym trwa rewolucja technologiczna. Już nie jest tak, że trzeba przyjść do biura na osiem godzin, podbić kartę, odsiedzieć swoje. Młode pokolenie zdaje sobie sprawę, że pracę można wykonywać wszędzie. Choćby siedząc przy stoliku na rajskiej wyspie. Tak oto dotarło do mnie, że na rynku pracy liczą się wyłącznie zajęcia biurowe oraz ranking influencerek i tylko tam istnieje zapotrzebowanie na pracowników niezbędnych. Innych zawodów i usług nie uświadczysz, nie na tę miarę czasów i rewolucji technologicznej. Wprost z rajskiej wyspy hydraulik zdalnie przepchnie rurę w apartamencie zamieszkiwanym przez gwiazdę „Wysokich Obcasów”. Mechanik wymieni jej olej w wypasionej furce przez aplikację, a ulubione sushi przesyła się mejlem z najbliższego oceanu. Owocuje nim rafa koralowa i tylko po wasabi trzeba kliknąć sąsiedni link.
I w tym momencie wyobraźnia średnich lotów ustępuje pod naporem refleksji. Skąd biorą się takie obserwatorki rynku pracy? Jakie bicie piany je wyłania, a tuman utrzymuje? Kto im płaci i za co? Takie ekspertki są produktem mody i potrzeby sztucznie wykreowanej przez media. Jaka jest społeczna przydatność zawodów reprezentowanych przez kobietę, której poświęciłem za dużo linijek? Nieodparcie odnoszę wrażenie, że to jedna z prac malowniczo określanych jako bullshit jobs, czyli po naszemu: gównianych, wspomnianych zresztą w wywiadzie. Dlatego bohaterka mówi: Przeszłość nie wróci. Nie będzie powtórki z tego, co było przed 2020 rokiem, choć znam pracodawców, którzy nie przyjmują tego do wiadomości. Ale czy te zmiany są takie złe? Sama w czasie pracy wstawiam pranie, czasem odbieram dzieci ze szkoły, wychodzę z kimś na kawę. Czy to znaczy, że sobie bimbam?
Z pewnością nie nazwałbym tego bimbaniem, bliżej tu do żerowania. Dlatego można być jednocześnie w pracy, wstawiać pranie i odbierać dzieci ze szkoły. Nikt nie zauważy, że się nie pracuje, bo nikt nie upomina się o obecność, a jej brak nie przysporzy zaległości, nie spowoduje obsuwy odczuwalnej dla innych uczestników procesu. Nikt nie czeka na umówiony efekt działania w konkretnym czasie, bo to jedynie pitolenie farmazonów równoległych do życia, bez których toczy się ono równie sprawnie, co z nimi. Gdy jedni w rzekomej pracy wieszają pranie, inni wykonują zadania dopijając zimną kawę, bo nie mieli możliwości napić się cieplejszej, śniadanie jedzą o 13.00, a i tak nie dogonią wczorajszego dnia i na szczęście nie trafią nawet na mądrości ekspertki nawet w weekend, co mnie się przydarzyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz