niedziela, 8 stycznia 2023

Smutki i uniesienia

Nieustająca szarość, wzmożona przez nadmiar ciemności za oknem, ma swoje prawa. Bezlitośnie pozbawia woli życia i działania, szczególnie, gdy 
dzień spędza się za biurkiem, bez możliwości oglądania skąpych dawek światła. Uznałem, że prześpię się po obiedzie, przez co nie nadwyrężę po raz kolejny cierpliwości żony odmową i w końcu ruszymy do kina.
    Zapowiedź filmu Piękny poranek Mii Hansen-Løve brzmiała nieźle, przynajmniej z punktu widzenia małżonki. Przyznam szczerze, szukałem motywacji, bo dotąd nie znajdowałem jej w sobie aż tyle, by zmierzyć się z dziełem francusko-niemieckiej produkcji. Zwłaszcza, że spotkanie z melodramatem, jako gatunkiem, plasuje się na szarym końcu moich potrzeb kinomana. W obawie o zarzut, że oglądamy tylko filmy przeze mnie wybrane, przekonywałem się do kompromisu z uporem godnym lepszej sprawy. Kolejny argument, że od czasu do czasu dobrze jest wyrwać małżonkę z serialowych macek Netflixa dodawał tylko trochę animuszu. A jaka korzyść z tego dla mnie? Fakt, zbyt rzadko towarzyszą nam fabuły traktujące o codzienności, opowieści z życia pojedynczych ludzi, którzy mierzą się z własnym bytem bez fajerwerków, daleko w tle pozostawiając sprawy kryzysu klimatycznego, LGBT, cen paliw, inflacji oraz toczonych aktualnie wojen i wojenek. Z tyłu głowy dobijała się myśl, że przecież mam kłopot z kinem tworzonym przez kobiety, podobnie zresztą jak z literaturą, może więc i z tego powodu warto przełamać uprzedzenia. No i czego się nie robi dla towarzyszki życia, gdy pośród nadmiaru obowiązków tak mało umykamy wspólnie codzienności. 
    Choć Piękny poranek ma ambicję pokazać dramat zwykłości, jest to wyzwanie szczególne w kinie naszych czasów, nastawionym na szarpnięcie widzem, zysk i rozgłos. Zwłaszcza, że epoka silnego przebodźcowania nie znosi prób wyciszania. Dziś kino musi dźgać oczy stroboskopami, budzić rechot, rzucać na glebę mocą wszechwładnej komputeryzacji, trzymać tempo, wybuchać i lać krwią jak z pękniętej rury.
    Tymczasem tu kameralnie, cicho, wąskie uliczki Paryża i równie klaustrofobiczne pokoje w kamienicach, przez co widz ma poczucie wtargnięcia w strefę intymną bohaterów. Fabuła też nie grzeszy nadmiarem zdarzeń. Sandra, młoda wdowa wychowująca samotnie córkę, zawodowo tłumaczka symultaniczna, zajmuje się chorym ojcem. Nie robi tego sama, wspomaga ją siostra, a także ekscentryczna matka, jest jeszcze kobieta, którą ojciec kocha. A jednak to ta córka jest główną postacią filmu. Léa Seydoux gra Sandrę bardzo oszczędnie. Pojawia się na ekranie jako zwykła dziewczyna z sąsiedztwa, w prostej bluzie, dżinsach, niemal pozbawiona makijażu, z chłopięcą fryzurą. Zupełnie nie porywa i nie przyprawia o męskie westchnienie. W jej twarzy dominuje mieszanina obawy, zmęczenia i rezygnacji, z nutą znużenia codziennością, która zawładnęła jej życiem wbrew woli. Jest zabiegana pomiędzy opieką nad córką a wizytami u ojca. Jego system nerwowy podlega nieustannej degradacji i z nauczyciela filozofii, kochającego czytanie – praktycznie z dnia na dzień – staje się coraz mniej samodzielnym człowiekiem. Pragnieniem Sandry staje się umieszczenie rodzica w jak najlepszym domu opieki, co jest trudne przy jego uniwersyteckiej emeryturze. Marne to dla nas pocieszenie, że nawet we Francji, kraju jakże docenionej kultury wysokiej i jeszcze większego wskaźnika czytelnictwa, nie ceni się zbyt wysoko humanistów. Dramat niemocy i burzenia ładu przeżywa cała rodzina profesora, skoro dostępne są tylko miejsca w domach o zbyt niskim – według mniemania bliskich – standardzie. Sandra stara się to nadrabiać częstymi wizytami u ojca, czułością, chłodną tkliwością, dyskusjami o muzyce poważnej i jazzie. Porusza się sprawnie w kręgu codzienności, nie ma czasu na koncentrowanie uwagi na własnych potrzebach i być może ten brak możliwości rozważania własnej sytuacji egzystencjalnej popycha kobietę w dosyć przypadkowy romans.
Pewnego dnia zjawia się w jej życiu Clement. To dawny znajomy, kosmochemik, przystojny i szarmancki. Kolejne spotkania budują między nimi postępującą gwałtownie bliskość, a stąd już krok do pożądania rozbuchanego między ciałami życiowych rozbitków. Tu dopiero, w scenach intymnych, światło wydobywa z Sandry piękno kobiecości zamkniętej dotąd w codziennych ciuchach.
    Nie jest to jednak droga do spełnionej miłości. Kobieta wkracza raczej na wyboistą ścieżkę uczucia, gdyż Clement ma żonę i syna. Mimo wszystko brnie w jedyną odskocznię, jaką oferuje los. Szuka wsparcia i jednocześnie ma świadomość porażki. Co prawda nie układa się między kochankiem a jego małżonką, ale nie potrafi od niej odejść, czuje się zbyt odpowiedzialny za rodzinę. A Sandra? Oczywiście Clement kocha ją, ciągle raniąc odchodzeniem i powrotami. Kobieta chętnie mu to wypomina, po czym ociera łzy przy drzwiach, które zamykają się za mężczyzną powracającym na łono rodziny i nigdy nie wiemy, czy aby nie bezpowrotnie. 
    I tu wracam do początku. Mam dylemat z tym filmem, mam dylemat z twórczością kobiet. Może już nie umiem odbierać narracji o codzienności, bo ze swoją mam wystarczająco dużo kłopotu. Może za duża dawka kobiecych uczuć, rozedrganych emocji, wrażeń, przejść z jednego stanu w drugi, przerasta pojemność męskiej natury, ustawionej raczej zadaniowo. Może jednak nie rozumiem po co są takie historie? O czym opowiedziała Mia Hansen-Løve? Że ktoś umiera, że ktoś kocha, że nie ma już domu, nie ma człowieka, którego pasją były książki, ale jeszcze jest gdzieś miejsce na egzemplarze Heideggera, Szekspira i Goethego? Że tak niewiele zostaje trwałego śladu po człowieku, choćby najgłębszej pasji poświęcił życie? Bo uczucia można przecież przenieść na tego, który od nowa da wsparcie, poczucie bliskości, czułość, choć niekoniecznie bezpieczeństwo? No i może da nadzieję? W przyszłości nie pozwoli odchodzić w poniżeniu przez chorobę odbierającą godność. Że zawsze pragniemy kogoś, kto wesprze w przechodzeniu na drugą stronę bytu?
    Wszystko to być może. Szczególnie, że obraz ten ma właściwość, której nie sposób mu odmówić. Tli się w nim kameralna i wyciszona opowieść w pastelowych barwach o końcu i nowym początku, z miejscem na zaskoczenie tam, gdzie wszystko wydaje się płynąć po orbicie znanych i powtarzalnych zdarzeń. Dążenie zaś do osiągnięcia równowagi za wszelką cenę jest możliwe i dzięki temu dramat nie musi być dołujący, co w finale zdaje się przywodzić na myśl cudowna panorama Paryża zatopionego w słońcu.

1 komentarz:

  1. A ja właśnie takie filmy cenię najbardziej. Nie rozbuchane produkcje z Hollywood pełne mordobicia, zemsty, brutalności i efektów specjalnych. Lubię utożsamiać się z bohaterem, porównywać jego i swoje wybory. Zastanowić się, jak ja bym postąpiła w danej sytuacji. Tego typu filmy dają do myślenia i na długo pozostawiają swój ślad w pamięci.
    Pozdrawiam, Moni

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF