poniedziałek, 16 stycznia 2023

Oblech polski

Podglądactwo we wstecznym lusterku, to sposób dobry jak każdy, na spędzanie czasu w korku. Uwielbiam mężów opierniczających żonę, córki maltretujące mamunię, co wyraża wzmocniona mowa ich ciała, targająca kobiecym żywiołem albo fochy strzelane przez połowice w najmniej spodziewanym momencie. Ale wszystko to lajciki, wywołują najwyżej twórczy uśmiech faceta głodnego narracji. Wyobraźnia wyłuskuje monologi na podstawie gestów, min, ruchu warg kierowcy i tak uprawiam ćwiczenia stylistyczne, pomocne w pisaniu tekstów. Często towarzyszę większemu kalibrowi wyzwolenia z okowów norm społecznych. Nawet nie chodzi o fajerwerki petów lecących na ulicę przez otwierane okno, poganianych lotem koszącym puszki po energetyku lub tekturowego kubka ciągnącego ogon kawy. Był czas przywyknąć. W końcu wszyscy pochodzimy od chama, odkąd zaborcy i okupanci wyniszczyli skutecznie pana i bękartów z jego prawa do pierwszej nocy, aktualnie zaś nie dbamy nawet o hipokryzję. 

Nie o zmianę koloru pazurka ułożonego na kierownicy tu idzie, czy - jak miałem ostatnio - o stukanie na mesendżerze, zakończone koncertowym wjazdem w zderzak, dokonanym przez madame pustosłówkę z wzrokiem tęskniącym do rozumu, ale w porywie miłosnego uniesienia trzeciej młodości. Swoją drogą za cholerę nie mogę dojść sedna plagi tłuczenia w klawisze smarkfona akurat za kierownicą. Do kogo? Po co? Dlaczego Państwo muszą tak napierdalać?! I o czym?! Czy dla bezpieczeństwa innych, ale i własnego, to coś naprawdę nie może przeczekać przejazdu dwóch przecznic? Żyjemy w kraju wtórnego analfabetyzmu i braku umiejętności czytania ze zrozumieniem! Przecież większość tego społeczeństwa ma kłopot z pojęciem instrukcji wycieraczki z napisem „Welcome bitches”, tymczasem w klawisze za kółkiem mus napierniczać z uporem szczerbatego przy sucharze. 

W widoku z lusterka fascynują mnie szczególnie zachowania obleśne. Tu na pierwszy ogień idzie oczywiście zażeranie się własnym gilem, na ciepło, czerpanym wprost spod pazura ciągnącego z nosa. Kiedyś myślałem, że jest to przypadłość kierowców dwudziestoletniego passata kombi z wyciętym katalizatorem i częścią mózgu w gratisie. Nie przesadzam, takie miałem statystyczne szczęście. Jeśli z tyłu dojeżdżał rzeczony volkswagen, wskakiwało czerwone światło, w kabinie tkwił kierowca w czapeczce wpierdolce, zaciągający z nosa. Obejrzał urobek i cyk pazurem w otwór gębowy. Sądząc po wzroku, zagubionym w niebycie, nawet nie dawało mu to specjalnej rozkoszy, zajadał się niejako z automatu. Tymczasem dwudziestoletnie passaty znikają z dróg, a trend przechodzi dalej, łamie statystykę i stereotyp. Dziś także u pań widzę zażeraną kozę, choćby kierowały poczciwą Fabią tudzież innym Yarisem. Co zawiera klasyczna koza? Walor smakowy? Bogactwo minerałów? Suplement diety, pozbawiony konserwantów i cukru? Pewnie takie samo nic jak obgryzany z zapałem paznokieć. Może kiedyś zapytam jakiegoś konesera, choć nigdy nie wiadomo jak zareaguje.        

Ale oczywiście nie wszyscy zjadają. Właściciel myjni opowiadał mi niedawno anegdotę o posiadaczce mercedesa, którego wartość znacznie przewyższała cenę niejednego M4. Pani wysiadła z auta, odziana niemal w milion dolarów, a wartość kosmetyków i biżuterii, jakie miała na sobie z pewnością zbliżały ją do kolejnej wypasionej fury. Zażyczyła sobie pełen zestaw pielęgnacji auta, rzucając pilotem w tegoż właściciela myjni. Obeznany z zachowaniami klienteli podobnego sortu, uśmiechnął się tylko, wprowadził samochód i tu dopiero dopadło go zdziwienie. Okazało się, że bok siedzenia kierowcy, oprawionego w białą naturalną skórę, upstrzono skwapliwie zaschniętymi gilami i innymi wymazami pochodzenia nieznanego. Widząc to uczulił co wrażliwszy personel kobiecy, zaś pani właścicielce wystukał paragon uwzględniający drapanie kozy. Taka to robota.

Dziś w epoce samozajebistości, głodu lajków, postaw roszczeniowych i zaniku wstydu, w ogóle ryzykownym jest zwracanie uwagi komukolwiek i na cokolwiek. Przekonała się o tym piękna moja znajoma, podczas oglądania lokum do wynajęcia. Kobieta bardzo atrakcyjna, zapewniam, wyraziła się o pani wynajmującej mieszkanie z autentycznym zachwytem, którego powtórzyć nie umiem, ale z opisu wynikało, że Scarlett Johansson mogłaby - co najwyżej - wyskoczyć tejże po jogurt odtłuszczony. Początkowo maniery piękności wskazywały na wysoki poziom nie tylko urody, ale także daleko posunięty smak i gust, czego dowodziło oglądane mieszkanie. Uniesienie miało jednak granicę, którą nieopatrznie przekroczył partner znajomej, nieśmiało pytając właścicielkę, gdzie jest toaleta, bo chciałby skorzystać. Pani zaś, bez ogródek, zaskoczyła innym pytaniem: „Ale że na siku, czy dwójka?”. Konsternacja wykwitła natychmiast na twarzach poszukujących gniazdka, co wywołało totalny luz rentierki: „No o co wam chodzi? Przecież każdy sra!”. I zaraz uleciało gdzieś pierwsze wrażenie, a i zachwyt urodą już nie powrócił.

Pomijając aspekt zderzenia smaku i czynności fizjologicznych, równie mocno zastanowiła mnie intencja dopytującej o rodzaj potrzeby. Miała dwie toalety? Jedna tylko z pisuarem, a druga wyłącznie z muszlą klozetową? A może obawiała się Hermana, jak fanów heroiny zwykła nazywać inna moja znajoma. Pod hasłem „dwójka”, potrafią podobno poprawić wzorek glazury w toalecie i to z  rozmachem godnym performera. To zaś, być może, nakazywało ostrożność. Groziło permanentnym myciem łazienki przed kolejną wizytą chętnych do wynajęcia nieruchomości. Samo zaś piękno właścicielki, w zderzeniu z wyrazem jej uznania dla fizjologii, przypomniało mi anegdotę o ginekologu, który zawiesił się na chwilę w oczekiwaniu na pacjentkę przygotowującą się do badania. Ujęła go koronkowa bielizna tejże, migająca na skraju parawanu. Na widok bardzo symetrycznych i kształtnych pośladków, lekarz pomyślał, że nawet w pracy miło być facetem. Wtem pani zrzuciła majtki, a one upadły na podłogę z wyraźną kreską brązu, znaczącą oś symetrii pośladków. I tak profesjonalizm doktora zwyciężył skutecznie męskość, a wypadek przy pracy pozostał bez komentarza.

W minionych latach osobiście tylko raz pozwoliłem sobie ryzykownie zwrócić uwagę, dla dobra ludzkości rzecz jasna. Przystanek autobusowy. Siadam pod wiatą, obok gość, tak na oko połączenie kibola z nieogarniętym dostawcą pizzy w poszukiwaniu lepszego zajęcia. W wieku bliżej nieokreślonym, pewnie koło czterdziestki, z widocznym brakiem naoliwienia rozumku. Ciąga słonecznik z foliówki i pluje łuskami na chodnik przed wiatę. Piąty, dziesiąty raz, tfu i tfu. Czułem, że nie usiedzę: „Nie przeszkadza panu to syfienie w miejscu publicznym? W domu też pan pluje na dywan?” - Zapytałem jak najbardziej naturalnym głosem, kryjąc emocje. Spojrzał na mnie jak na szwagra nakrytego w garderobie żony. „A co mam z tym zrobić?”. Wzruszyłem ramionami: „jak pan nie wie, może nie powinien pan jeść, bo krzywdę pan sobie zrobi”. Zaszemrał coś pod nosem i wstał. Nie czekałem dłużej, zwłaszcza, że autobus podjeżdżał. Byłem o głowę wyższy i znacznie szerszy w barach, może dlatego schował torebkę do kieszeni. Gdy autobus ruszył, zerknąłem pod wiatę, na nowo pluł łupinami przed siebie i tak skończyła się moja obywatelska misja.  

Smarkanie na chodnik, charkanie, poprzedzone zaciąganiem flegmy spod serca, może nieco silniej uderza w dobie pandemii, ale na dobre wpisane jest w obyczaj nadwiślańskiego ludu. Gdy jednak użyłem w tytule „oblecha polskiego” przyszło wahanie. Czy na pewno to wszystko jest naszą cechą narodową? Może tylko wyraźniej tu widzę, bo z tej ziemi wyrastam, ta dała mi życie, wychowanie i wrażliwość, więc bardzo chciałbym trwać w kraju cywilizowanym i takim go opuścić. Jednak coś przeszkadza, jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że klęska w wymiarze zachowań podstawowych, płynąca z nieokrzesania, przekłada się na jakość naszego życia. Brak szacunku do siebie i innych, odczuwalna pogarda, rodzi frustracje małe, lawinowo przeobrażające się w te większe. Stąd już blisko do nienawiści i ignorancji wobec dobra nas wszystkich, choćby w postaci bezdusznego wycinania drzew, wysuszania i trucia rzek. Od degrengolady krajobrazu jest tak bardzo blisko do podłego samopoczucia we własnym kraju. Tymczasem mentalność troglodyty niesie za sobą skutki. To także epidemia, rozłożona w czasie i małych zdarzeniach codziennych, za którą wszyscy zapłacimy, choć niektórzy mniej świadomie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF