wtorek, 16 sierpnia 2022

Boża wola z postronkiem

Mglisty zmierzch przysiadł na łące, zanim dotarliśmy do samochodu. Czas zrzucania woderów, kamizelek, składania wędek i przynęt, wdziewania lekkich butów, no i koniecznie sikanie przed drogą. To wszystko przysunęło wieczór znacznie bliżej. Wjeżdżaliśmy w las po ciemku i ledwie rzuciłem ostrzeżenie, żeby uważał na borsuki, które uwielbiają skoczyć zza drzewa wprost pod koła. Kolega zdecydował jednak, że pojedziemy w prawo, żeby skrócić trasę. Nie protestowałem. Jego samochód, jego decyzja.

W połowie szutrowej drogi, dzielącej od wyjazdu na asfalt, pojawiło się ryzyko spotkania grubszej zwierzyny. Przeczesywałem wzrokiem obrzeża krzaków w zasięgu świateł, jakbym sam prowadził, ale zamiast tego zobaczyliśmy auto osobowe, nieoświetlone. Z ciemności wyłoniła się sylwetka chudego chłopaka wyciągającego rękę. Zanim zatrzymaliśmy się na dobre, okno miałem już otwarte i  dłonią namacałem wędkarski scyzoryk w kieszeni. Młodzian z jasną czupryną i pogodnymi niebieskimi oczami miał góra dwadzieścia lat. 

- Mają państwo może linkę holowniczą? Samochód mi padł, pewnie panewki. - Nawet nie pytał, czy mamy ochotę tę linkę gdziekolwiek przypiąć, uznał to za oczywiste, skoro los bawił się jego kosztem. Odruchowo spojrzałem na kolegę, z wielką nadzieją, że tę linkę wydobędzie. 

- Nie mam. W tym samochodzie akurat nie wożę. – Wzruszył ramionami. Nie tego się spodziewałem.

- A mogliby państwo mnie zawieźć do domu po linkę i przyjechać tu ze mną po samochód?

Młody Kaszub był zdeterminowany w poszukiwaniu pomocy równie mocno, jak w nazywaniu nas państwem, choć z tego, co wiem, kobiet z nami nie było. Spojrzałem na kolegę, ale wyraźnie nie rwał się do opóźniania powrotu. Ruszyłem z odsieczą: 

- Może po prostu zamknij samochód, podwieziemy cię do domu, a za dnia tu wrócisz z pomocą? 

- Nie mogę, mam sentyment do tego auta, a już raz mi go okradli.

Spojrzałem na pojazd. Stał w świetle reflektorów odrapany, z wgniecionym błotnikiem, a pordzewiałe nadkola i progi wołały o zasłużony szrot, podobnie jak drzwi najwyraźniej innego koloru niż reszta karoserii. Fakt. Jedynie sentyment mógł stanowić o wartości trupa. Kolega dostrzegł, że z alternatywą pomocy brnę w pokrzywy wyższe niż nadrzeczne, w których znikaliśmy z rozłożonymi wędkami. Zapytał, czy desperat nie ma kogoś z traktorem, po kogo może zadzwonić, może rodzice mają znajomych? Sąsiadów? 

- No nie mam gdzie zadzwonić, rodziców nie ma. Sobótki są. Też jadę z dziewczyną. Wszyscy imprezują, kto ruszy po kielichu? 

- No dobra - rzekł miłosiernie kolega - wsiadaj, pojedziemy po tę linkę. 

Młody wrócił do swojego, krótko negocjował z dziewczyną, ale ta za nic nie chciała zostać w środku lasu. Szybko opuściła skorupę i już przecinała drogę w naszym kierunku. Taka Mała Mi z garbatym nosem, zaciskająca elektronicznego papierosa w garści tulonej do suwaka bluzy. Może siedemnastoletnia, z głową ukrytą w ramionach, zapakowała się na tylną kanapę, dorzucając niedorobione „bry”. Ruszyliśmy w noc. Przez głowę przelatywał kalejdoskop przeróżnych scen z wysłuchanych audiobooków. Zastanawiałem się, w którym momencie Kaszub za plecami dobędzie nóż i przetnie mi gardło, jednym pewnym pociągnięciem, z uśmiechem zwycięzcy gier FPS. A może zarzuci garotę domowej roboty? Pomysł został w mojej głowie, a światła cywilizacji pojawiły się na horyzoncie.

Wyszło na to, że droga do zagrody nieszczęśnika, to pięć kilometrów w jedną stronę,  a przed nami tyleż z powrotem i znowu pięć do obejścia kolegi, gdzie rzekomo miał czekać lepszy wjazd na posesję. 

Młody zniknął w domu na kilka dobrych minut i teraz z miną zwycięscy wyniósł z domu linkę holowniczą, za którą miał robić sfatygowany postronek do wiązania krów u żłobu. Gdy już wjechaliśmy na powrót w las, uderzył w konwersację i wyrwał się z pytaniem: 

- A pan, to chyba od niedawna ma prawo jazdy? - Parsknąłem śmiechem spoglądając na niedowierzające kręcenie głową kolegi i zapytałem po czym wnosi? 

- No, bo pan tak ostrożnie jedzie. Cały czas zgodnie z przepisami, ja tak nie jeżdżę, chociaż mam prawo jazdy od ośmiu miesięcy. 

No i mamy clou programu, pomyślałem. Masz rejestrację zaczynającą się od GWE… to jak plemienne znamię od urodzenia jednak. Zero wyobraźni i powiatowy apel: „kretyn na drodze”. Geniusz jak wszyscy twoi ziomale, prawie warknąłem, wyprzedzający rzęchami na trzeciego. Macie zapisane w genach to popierdolenie, bo ruchacie się w trzy chałupy na krzyż… zacisnąłem pięść, ale darowałem sobie wzburzenie i rzuciłem tonem starego pierdziela: 

- Widzisz? Kolega jeździ zgodnie z przepisami, to nie stoi w lesie, w środku nocy, jęcząc o linkę. A tacy jak ty mogą liczyć na jego pomoc. Nawet jeśli nie zasługują! 

Minęło dobre kilka minut, zanim poradził sobie z przywiązaniem sentymentu do sznurka od Mućki. Ciągnęliśmy wraka przez jakąś wieś, na włączonym nasłuchu telefonicznym. Z obawy o zderzak kolegi zapytałem młokosa, czy hamulce ma sprawne. Z sylab przerywanych brakiem zasięgu dowiedziałem się, że świeżo wymienione klocki i tarcze, bo miłość do przeżartej blachy nakazywała robić cokolwiek, na co starczało zasobów. 

- Szkoda, że zabrakło sentymentu na sprawdzenie panewek - wysyczał kolega, a było coraz bliżej docelowej osady. Wyłączył telefon i wypowiedział niepokój, trapiący i mnie od początku misji miłosierdzia:

- Tylko jak my się włączymy do ruchu? Z podporządkowanej, z wrakiem i w dodatku pod górkę? Ciemno jak w dupie szamana, a z dwóch stron straceńcy w drodze na Lębork albo Wejherowo! Nie umiem sobie tego wyobrazić. 

Też nie umiałem. Oczyma duszy dostrzegłem oślepiający blask świateł, zanim w drzwi wbije się maska zdezolowanego passata, a mój banalny żywot zamknie inny właściciel tablicy rejestracyjnej GWE… nie chciałem umierać jako ofiara dobrego uczynku. W tym momencie poczułem mocne szarpnięcie. W prawym lusterku awaryjne światła wyraźnie się oddalały. I jeszcze raz młody wiązał sentymenty sznurkiem. 

Ruszyliśmy, gdy na horyzoncie zamigały czerwone światła. Wiedziałem, że w pobliżu wyjazdu z podporządkowanej jest przejazd kolejowy i właśnie zamknięto szlabany. Ze względu na dosyć ostry zakręt zamykają się wcześnie i w znacznej odległości od samego przejazdu. A to oznacza, że z naszej drogi wjedziemy pomiędzy przejazdem a zamkniętą zaporą i żaden ruch z obu stron nam nie grozi.

- Ale fart! - Ożywił się kolega. 

- Jaki tam fart?! Boża moc ma słabość do Samarytan, sam widzisz! Choć z drugiej strony, mogłeś jechać normalnie. Bez skrótów dawno bylibyśmy w domu. 

- Widocznie Boża moc pchnęła mnie przez Bożepole, w dodatku Wielkie. A taką miałem ochotę na lody w domu, ale za późno na cukier. Przypadek? Nie sądzę... i szarpany Kaszub w gałki strzelił! - Pokręcił głową z uśmiechem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF