środa, 20 stycznia 2016

Między krowami a słoneczną stroną ulicy

    Tak się złożyło, że sylwestrowy wieczór spędziliśmy w kinie Helios. Stary rok pożegnaliśmy filmem „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej, nowy zaś witaliśmy obrazem Janusza Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Minęło wystarczająco dużo czasu, żeby zapomnieć o sylwestrze, ale jakoś nie potrafię ani puścić w niepamięć, ani dojść do ładu z odbiorem obu obrazów. Rzecz doskwiera szczególnie teraz, gdy na dobre rozkręcono medialną machinę promocyjną. Gdy w radiu, telewizji, w czasopismach i portalach społecznościowych filmy przedstawia się jako wydarzenie kulturalne początku roku, nie sposób nie ulec nachalności reklamy. Tymczasem zamiast wspomnienia smaku dobrego kina mam raczej powracający refluks niewystarczalności. Nie jest dokuczliwa niestrawność, ale w miejsce uniesień towarzyszy dysonans poznawczy. To coś jak bolesny skutek zderzenia nadziei wartościowego obrazu z pędzącą lokomotywą promocji, która miażdży przyganą, że nie odkryłem zawartości dzieła w dziele. Zatem możliwości są dwie: widz malkontent, któremu nowe za mało dobre albo jeszcze raz w trailerach sprzedają nam więcej niż w kinie. Zacznę jednak w porządku oglądanych filmów.

Przyznam szczerze: o filmie Kingi Dębskiej z premedytacją nic nie czytałem aż do seansu. Nie chciałem nastawiać się z góry, więc nie miałem nawet pojęcia, o czym film traktuje, do kogo jest kierowany, jakiej problematyki dotyczy. Z fragmentu wywiadu z reżyserką, emitowanego w radiowej „Trójce”, usłyszałem, że to komediodramat, który miał już świetne przyjęcie w USA, co w moim odczuciu wielkiej chwały filmowi przysparzać nie musi. Tymczasem o głębokie poruszenie było jakoś trudno podczas sylwestrowej projekcji filmu „Moje córki krowy”. Od początku coś przeszkadzało wejść w świat przedstawiony. Może cisza tego filmu? Porażający brak muzyki, która bardzo by się przydała, choćby ze względu na sąsiedztwo kobiety obrzydliwie chrupiącej nachosy. Przeszkadzała też ciężka atmosfera na starcie, niemal od razu szpital, nagła choroba matki bohaterek, gdy na pierwszy rzut oka z ojcem też nie wszystko w porządku. Zatem bez owijania w bawełnę fabuły określone zadania: rodzice chorzy, córki choć różne, emocjonalnie od siebie odległe, będą zmagać się z mocno zakorzenionymi konfliktami w obliczu wspólnego nieszczęścia. Czyli pozamiatane przed wejściem, na starcie wiadomo i do końca niewiele się zmieni, co najwyżej falowanie emocji da o sobie znać. W tym momencie można zamknąć główną oś dramatyczną. Czy zatem trzeba nam w kinie kolejnego obrazu o zmaganiu z miłością, z relacjami rodzinnymi wobec śmiertelnej choroby, choćby po „33 scenach z życia” Szumowskiej? Czy też ostatnio po „Chemii” Prokopowicza?

    Różnie można na to patrzeć, ale na rzecz obrazu Dębskiej przemawia z pewnością łagodzący traumę humor. Komizmem sytuacyjnym rozładowuje dramat bezradności córek i zmaganie z odchodzeniem rodziców. Ciepła ironia oddziela grubą kreską temperament, mentalność, intelekt sióstr, ich tak odmienne osobowości na tle despotyzmu ojca, który swoją postawą wpłynął na różne formy wypaczenia życia obu. Marta (Agata Kulesza) to kobieta mocna, zorganizowana, podchodzi do problemów zadaniowo, ale też zachowuje czułość wobec ojca i matki. Wychowuje dorosłą córkę, radzi sobie z życiem, jest serialową aktorką, której nie doskwierają braki materialne, ale niewykluczone, że dokucza jej samotność, bo nie potrafiła zbudować trwałej relacji z żadnym mężczyzną. Przyczyna? Być może ta, że żaden facet nie był wystarczająco dobry, by zadowolić ojca (świetny jak zawsze Marian Dziędziel w tej roli), który mimo raka mózgu do końca pozostaje cyniczny, z ciepłą, ale jednak ironią nazywający córki krowami, nawet w obliczu własnej niepełnosprawności. Despotyczny i nieznoszący kwestionowania własnych potrzeb, ale też niejednoznacznie uległy i kochający miłością chłodną, egzekwującą prawo ostatniego słowa, choćby na drodze krętactwa. Kasia (bardzo dobra Gabriela Muskała w roli rozchwianej emocjonalnie, infantylnej i sięgającej do kieliszka nauczycielki), nie najlepiej radzi sobie z życiem. Z jednej strony syn, młodociany diler narkotyków, z drugiej mąż nieudacznik, który wiecznie szuka pracy tak, by jej przypadkiem nie znaleźć (Marcin Dorociński inny niż zwykle i przekonujący na dalekim planie, gdzie jego miejsce). Kasia w tej sytuacji nie ma wyjścia, mieszka z rodzicami i raczej na koszt rodziców, bo trudno, żeby nauczanie początkowe dawało środki na wycieczki do Egiptu z takim mężem i synem. Ma jednak głębsze powody, żeby sięgać po alkohol, bo na tle siostry od zawsze wypada blado, jako ta głupsza, nieudana. Kasia jest niestabilna, toteż w obliczu choroby matki bezrefleksyjnie sięga po wszystko, co jest w zasięgu, by pomóc (wymowne sceny na przemian z szamanką i księdzem, bo dla niej rodzaj wiary nie ma znaczenia, byle była skuteczna). Ta siostra reprezentuje inną stronę życiowej porażki, ale też wywołuje żal u Marty, że choć ona jest samodzielna, silna, jednak większym kosztem daje radę, skoro nie może polegać na Kasi, rozbitej i niedojrzałej, i to na Marcie spoczywa ostatecznie odpowiedzialność za jakość i komfort odchodzenia rodziców.

    Mam problem z tym filmem, bo nie wiem, o czym mocniej traktuje? Czy o odchodzeniu rodziców, z którym każdy musi się zmierzyć, zawieszając na kołku swoje życie, problemy, ale też animozje, pretensje i żale pielęgnowane od dzieciństwa? Czy raczej o relacjach z bliskimi, bo zawsze na jakimś etapie dorosłości są formą zbierania plonu, spłacania ostatnich rat za wzajemne zranienia, roszczenia i brak porozumienia z rodzeństwem, ale jednak w obliczu miłości, która choć była bolesna przez całe życie, najsilniej daje o sobie znać dopiero, gdy najbliższych tracimy? Myślę, że na te pytania każdy musi sam odpowiedzieć, gdy już zdecyduje się pójść do kina. „Moje córki krowy” to nie jest dzieło, które przewróci nam świat do góry nogami, ale z pewnością wchodzi drzazgą niepokoju pod skórę i uwiera, więc jest filmem ważnym, prawdziwym i bardzo ludzkim.

Jeśli życzyłbym sobie, żeby cały nowy rok był dla Was i dla mnie taki, jak jego początek w kinie, po spotkaniu z najnowszym filmem Janusza Majewskiego, to chyba wyłącznie w kontekście swingowego rytmu i wspaniałej muzyki, która poniesie nas przez najbliższe trzysta dni z okładem. Powiem otwarcie: po wiekopomnych dokonaniach reżysera („Zazdrość i medycyna”, „Zaklęte rewiry”, „Lekcja martwego języka”, „CK Dezerterzy), „Excentrykom” bardzo trudno będzie doskoczyć do miana dzieła. Lubię kino Majewskiego, cenię prozę Kowalewskiego, ale w przypadku „Excentryków” wróżę raczej sukces jednego sezonu i to zimowego. Przyczyn upatruję w pierwowzorze, czyli powieści olsztyńskiego pisarza. Na ile broni się jej literacki wymiar, na tyle nie ma w tym utworze materiału na film fabularny. Historia miłości do jazzu w mrocznym PRL-u wcale nie musi być filmowa, nawet jeśli jest literacka. Owszem, udaje się przemycić smak fascynacji, prawdę o tym, że prawdziwa pasja chroni przed każdą formą zniewolenia, pozostawia ogromny margines wolności wewnętrznej. Jednak film, przy tej obsadzie, i dosyć płaskiej warstwie fabularnej czy dramatycznej, staje się miksem teledysków z papierową historią w tle. Ale historią czego? Życia muzyką, która chroni przez ponurością czasów? Miłości ulotnej i skazanej na porażkę bez względu, czy jej obiektem jest muzyka czy piękna i niejednoznaczna Modesta? Czy może to historia sentymentalna o tym, że swing porywa i jednoczy wszystkich i obok siebie mogą grać reżimowy milicjant z rodakiem powracającym z Anglii w czasie nienajlepszym z możliwych? W każdym razie film jest mało dramatyczny, ale mocno wodewilowy i jeśli o to szło, zamierzenie z pewnością się udało, ale czy przekonuje poza warstwą muzyczną?

    Nie sposób jednak odmówić mocnych i świetnych akcentów komediowych, wspaniałych kreacji aktorskich drugoplanowych. Tutaj bez wątpienia króluje Anna Dymna w roli Bayerowej, kobiety zgorzkniałej, przerażonej nowym światem, który pozbawił ją wszystkiego i zniszczył smak dotychczasowego życia. Bayerowa siedzi we własnym łóżku brudna, zapijaczona, rozczochrana i przerażona. Przeklina, nienawidzi, ma ochotę wbić się pod kołdrę, przeczekać wariactwo komunizmu do końca jej lub systemu. Jest w tym tak samo malownicza i wiarygodna jak wówczas, gdy znienawidzony system przywraca jej człowieczeństwo i resocjalizuje, czyniąc z niej cudownie cyniczną babcię klozetową, wykreowaną nieco surrealistycznie i prowokacyjnie na relikt minionej epoki, gdy sięga po makijaż, woalkę i długą
lufkę z papierosem, by robić za damę pośród kabin i pisuarów, w zbieraninie ludzi pędzących za potrzebą. Smaczku komediowego dodaje filmowi z pewnością także Wojciech Pszoniak w roli stroiciela fortepianów i muzyka Felicjana Zuppe, który wietrzy wszechobecny spisek homoseksualistów w historii literatury polskiej i jak się okazuje ma ku temu osobiste powody. Jeśli mowa o kreacjach i odtwórcach, największym rozczarowaniem jest wybór Macieja Stuhra do głównej roli męskiej. Gdy czytałem powieść  Kowalewskiego, trudno było oprzeć się wrażeniu, że Fabian, to mężczyzna postawny, w średnim wieku, szarmancki i z klasą. Wizerunkiem przypominał raczej nieodżałowanego Jana Machulskiego z czasu, gdy grał kasiarza Kwintę w „Vabanku”. Trudno było uwiarygodnić w tej roli wciąż młodego Stuhra o chłopięcej urodzie. Ale takie prawo reżysera, że może widzieć postaci jak chce. A nasze prawo widzieć w tych filmach plusy i minusy, najmniej ufając trailerom i uniesieniom dziennikarzy sławiących nowe szaty króla.

2 komentarze:

  1. Bardzo dobra recenzja! Osobiście nie widziałam obu filmów, ale słyszałam dużo dobrego- może w końcu się skuszę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny sposób na spędzenie Sylwestra, również kiedyś byłem, polecam

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF