Ojciec przepijał wszystko. Brakowało. Miłości, czułości, zainteresowania, ale i kości, normalnie, na zupę. Matka kombinowała od zawsze, jak się dało, żeby dzieci były nakarmione i czyste, byle ugotować na czas. Brak obiadu, to następne sińce pod oczyma i na udach, po których lał pozostałością bambusowej wędki. Dorabiała szyciem, sprzątała obce mieszkania, pomagała przy weselach, skąd zawsze można było coś wynieść, a wtedy nawet na tydzień starczało. Nie istnieli jako mąż i żona, był kat i ofiara, zwyczajnie pogodzona. Wypłoszona i wiecznie gotowa do ucieczki po drewnianych schodach starego domu. Uderzenia nie bolały aż tak. Bardziej żal i pretensje, że trzeba było dzieci utopić, jak koty, ale pewnie naniosłaby nowych, bo dupodajka, a potem znowu prał i wyzywał na przemian. Jako mała dziewczynka słyszała to zbyt często i zatykała uszy, aż do bólu palców. Brat utopił się sam, w wódzie, jak stary. Hanka wyjechała najszybciej jak się dało. Przestała odzywać się do matki, nie chciała o niej pamiętać, bo i o kim? Nie potrafiła też na dłużej być z żadnym facetem. Bała się powtórki z życiorysu rodzicielki.
Czy dlatego próbuje być pożyteczna? Za wszelką cenę? Za późno budować człowieczeństwo? Znam jej historię, bo wszyscy ją znają i ciągle wraca tak samo, ilekroć podglądam ją w pracy. Lubię zaszyć się tu w słoneczne dni. Chowam się na chwilę na poddaszu, między myciem starczych dup a przygotowaniem porcji leków. Stąd dobrze się milczy, jakby ponad, z widokiem na skwer, ławeczki i fontannę, której kształt zmiękcza dym z papierosa. Niby nie palę, ale tu gest stał się konieczny jak antidotum na bezsilność.
Nie umiem jej współczuć, nigdy nie umiałam. Hanka irytuje. Jest w niej teatralna czułość. Fałsz aktorki ze sztuki, której nie rozumie, ale gra za wszelką cenę, choć nikt nie klaszcze. Naoglądała się filmików z życia wolontariuszy. Tam trzymają staruszki za rączkę i czytają im książeczki. I ta też trzyma. Trzecią z rzędu w ciągu kwartału. Głaszcze tak czule, że wnusia nie wniosłaby więcej, aż może kiedyś zagłaszcze swoje nienapasione ego. Reszta babć się nie liczy. Nie dostrzega ich, nie ma tyle uwagi do stracenia, choć ma obowiązek wpisany w zakres. Jest wspaniałą opiekunką dla wybranek. Kolejna podopieczna ufa jej, otwiera przed nią serce, aż zachęcona powie o najskrytszych potrzebach, niestety, zbyt prozaicznych. Stanie się nadmiernie absorbująca, a stąd idzie się na skróty do nieporozumień. Hanka ją zostawi, przesunie do kategorii „natarczywa starucha” i znajdzie nową zabawkę, by za czas jakiś wydzielić kopa pragnieniom kolejnej mieszkanki domu. Czy one jeszcze liczą te kopniaki losu? Demencja bywa wybawieniem, więc zamykają się na zawsze przed światem, gdy pańcia opiekunka rozkwita.
Przyjechali. Już są. Koniec palenia. Otwierają się drzwi furgonu. Zosia rozgląda się nerwowo. Mamy obie to segregować, kolejne skarby sklerotyka Alibaby! Ostanie ślady po życiu zbytecznej kobieciny. Już liczę worki zestawiane na polbruk. Czarne jak ten, w którym ruszyła w ostatnią drogę właścicielka ich zawartości. Nabite do granic wytrzymałości naciągniętej folii, nie ma lekko. Za bramą stoją darczyńcy, jestem już tak blisko, że słyszę jak tłumaczą Zosi… właśnie zmarła babcia, a ponieważ porządkują mieszkanie... ładne rzeczy, prawie nieużywane, szkoda wyrzucić. Znam tę śpiewkę do mdłości. Tylko czekać aż padnie odwieczne: „biednym ludziom na pewno się przydadzą”.
Za każdym razem, tak samo, jest ze mną błysk wiary w człowieka. Nie rozumiem skąd i dlaczego, zawsze od nowa myślę: fajnie, od przybytku głowa nie boli. Szczególnie tu, w czarnej dupie starości, w czyśćcu zapomnianym przez Boga i kolejne rządy Najjaśniejszej Pazerkracji. Rzeczy tak szybko się niszczą. Ucieszą się z każdej nowej bluzki, sweterka czy innego ciuszka. Dochodzę do nich i dziękuję najwylewniej jak umiem, serio, bez śladu kpiny. Darczyńcy są dumni, że robią coś szalenie dobrego. Trzeba im poklepania, szczególnie teraz, zanim rzucą się do dzielenia nieruchomości po zmarłej. Potrzebują wyrównać poziom między człowiekiem a hieną. Podła myśl, wiem, ale sama kładzie się cieniem między nami a busem, odjeżdżającym pospiesznie.
Za każdym razem, tak samo, jest ze mną błysk wiary w człowieka. Nie rozumiem skąd i dlaczego, zawsze od nowa myślę: fajnie, od przybytku głowa nie boli. Szczególnie tu, w czarnej dupie starości, w czyśćcu zapomnianym przez Boga i kolejne rządy Najjaśniejszej Pazerkracji. Rzeczy tak szybko się niszczą. Ucieszą się z każdej nowej bluzki, sweterka czy innego ciuszka. Dochodzę do nich i dziękuję najwylewniej jak umiem, serio, bez śladu kpiny. Darczyńcy są dumni, że robią coś szalenie dobrego. Trzeba im poklepania, szczególnie teraz, zanim rzucą się do dzielenia nieruchomości po zmarłej. Potrzebują wyrównać poziom między człowiekiem a hieną. Podła myśl, wiem, ale sama kładzie się cieniem między nami a busem, odjeżdżającym pospiesznie.
Szukam chętnych mieszkańców do pomocy. Sprawniejsi targają wory do jasnego pomieszczenia, gdzie da się posegregować prezenty. Na wszelki wypadek odprawiamy ich zaraz potem i zamykamy się same. Nigdy nie wiadomo, jaką reakcję wywoła dany przedmiot. Poza tym worki mogą kryć więcej upokorzenia niż radości. Wysypujemy zawartość pierwszego, bez obaw, na podłogę. To buty. Widać pani była elegantką, jakieś pół wieku temu. Niestety, nawet vintage tu nie pomoże. Trzewiki na wysokich obcasach raczej nie wejdą we współpracę z paniami, które co prawda poruszają się posuwisto, ale o lasce i zawsze w towarzystwie ściany. A te na wózkach? Mają takie deformacje, że nawet przymierzanie wiąże się z wysokim ryzykiem stałego związku z obuwiem. Jest też kilka pantofelków, ale te lata świetności mają dawno za sobą. Są nadto przydeptane i przetarte w tańcu. Pozostałe, nawet stosowne do wieku mieszkanek, niemal straciły podeszwy. Zosia pokazuje mi bambosza z pomponikiem. Ładny, szukamy drugiego. Czyżby książę zagubił, wkładając na stopy okolicznych kopciuszków? Jest! Bez pomponika i z rozdartym czubkiem. Niestrzyżone pazurki księżniczek albo pani miała pieska, który lubił szarpnąć nosek. Pakujemy z powrotem i odstawiany wór na bok. Pojedzie do kontenera na zbędną odzież.
Wysypujemy zawartość następnego. Bluzeczki, sukienki, spódnice. Większość bez guziczków, suwaków lub ze śladami przebrzmiałych bankietów na roztrzęsione dłonie i paski TVP Info. Decydujemy się odłożyć wybrane, z którymi będzie najmniej roboty. Tu wiecznie brakuje rąk do pracy, a skoro nie ma czasu i możliwości na naprawę, spróbujemy doprać chociaż te po nieustającej libacji rencistki.
Kolejne dwa zawierają kurtki, płaszcze, żakiety, marynarki. Od smrodu naftaliny kręci nam się w głowie i ciągnie na wymioty. Pocieszeniem staje się fakt, że mole na pewno zdechły i nie przytargamy ich larw do domu. Kurtek nam nie brakuje, rzadko ich używamy. Część pensjonariuszy nie schodzi z łóżek, a inni? Każdy ma swoje, a i ogólne szafy są nimi zapchane. Wybieramy kilka sztuk, reszta dla PCK, normalnie, na szmaty do czyszczenia tokarek, korytarzy i innych przęseł przemysłu ciężkiego. Jakby darczyńcom brakowało osiedlowych kontenerów.
Zośka puszcza oko, wyczuła coś specjalnego: „…teraz hicior. Bielizna. Idziemy w seksowne szatki?”. Widać starsza pani próbowała prać ją sama. Z mizernym skutkiem. Pantalony z kręgami żółto-brunatnymi od moczu, część gaci standardowo: brązowym do tyłu, wskazuje na niedotrzymanie umowy między wolą a zwieraczem. Do tego kłęby, wężowiska rajstop. W tym cerowane rajtuzy, aż trudno uwierzyć, że jeszcze coś takiego widzę. Czuję narastającą złość, zwijam wszystko i pakuję do wora. Gdzieś ze środka głowy wyrywa się dawno usłyszane lub przeczytane zdanie: „zdrap wierzchnią warstwę z altruisty i patrz jak krwawi hipokryta”. Wyobraźnia podsuwa na przemian obraz starszej schorowanej pani, która próbuje radzić sobie sama do końca, opuszczona i niepoddająca się starości i jej kochanej rodzinki, pakującej w amoku ślady dawnego życia w wory, na jednym wdechu. Byle szybciej opróżnić mieszkanie i wynająć Ukraińcom. Otrząsam się z tych destrukcyjnych myśli. Tak bardzo wolę myśleć, że starsza pani miała godne życie. To niełatwe, gdy widzi się, jakie rzeczy zostały podarowane.
„Zwijamy ten syf, bo jeszcze coś do domu zawleczemy!”, syczy Zośka.
Niepostrzeżenie drzwi się uchyliły, udaję, że nie widzę twarzy mieszkanek. Niejedna chciałaby coś nowego. Renta mała, większość pochłania pobyt i leki. Szczęściary, to te, którym rodzinka nie trzyma łapy na końcówce i nie zamrozi ich truchła, żeby przeciągnąć przelewy ZUS-u choć o miesiąc. Tylko co im powiedzieć? Że znów zostali potraktowani jak gorszy sort? Za komuny lepszymi szmatami myły podłogi. Trudno, znów pójdzie fama, że oddajemy zdobyczne do szmateksu, żeby dorobić do tej najniższej krajowej.
Niepostrzeżenie drzwi się uchyliły, udaję, że nie widzę twarzy mieszkanek. Niejedna chciałaby coś nowego. Renta mała, większość pochłania pobyt i leki. Szczęściary, to te, którym rodzinka nie trzyma łapy na końcówce i nie zamrozi ich truchła, żeby przeciągnąć przelewy ZUS-u choć o miesiąc. Tylko co im powiedzieć? Że znów zostali potraktowani jak gorszy sort? Za komuny lepszymi szmatami myły podłogi. Trudno, znów pójdzie fama, że oddajemy zdobyczne do szmateksu, żeby dorobić do tej najniższej krajowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz