Z książki wypadły dwie pocztówki, czarno-białe, najwyraźniej wydane okazjonalnie. Pierwsza z kolekcji „Cztery pory
Gierka. Polska 1970-1980 w zdjęciach z Agencji Forum”. To czas względnego
dobrobytu, końcówka socjalizmu z ludzką twarzą i ze smaczkami lepszego
świata. Oto mężczyzna w płaszczu i w spodniach na kant, w białej koszuli, degustuje piwo marki „Żywiec Beer”,
na co niejednoznacznie wskazuje butelka. Jej kształt i aż dwie etykiety
sugerują rarytas niedostępny na co dzień w sklepie.
Stojąca kobieta smakuje eksportowy trunek ze szklaneczki właśnie przytkniętej do warg. Jest kultura w narodzie, niedzielne spowolnienie, więc żadnej łapczywości
widz tu nie uświadczy. Obywatelka trzyma w dłoni przekąskę, może paczkę paluszków? Ubrana w jasny płaszczyk, pod
którym ma sukienkę mini, a kryte lekkie buty, z paskami nad kostką, wskazują na
wiosenną porę roku, co potwierdza też tytuł na drugiej stronie kartki: „Święto
Kwitnącej Jabłoni. Nowosądeckie. 1975.”. Ciekawe jest tło. Fotograf nakrył świętujących
jakby z tyłu sklepu. Budynek raczej parterowy, widać kawałek dachu, a na szarej ścianie jedyne okno, zamknięte mało zdobnymi okiennicami. Pamiętajmy, że
to czasy bez pubu. Zostaje buda z piwem albo małomiasteczkowy sklepik, za
którym odbywa się coś jak preludium do gry wstępnej?
Pani popija dosyć
nieśmiało, bez przekonania, patrzy obok pana. Ten zaś nie spuszcza wzroku z towarzyszki. Trochę jakby
pilnował, czy nie oszukuje, ale pozycja jego ciała wydaje się wskazywać na
pewną niecierpliwość i trudność, z jaką przychodzi zachować postawę dżentelmena.
Być może liczy, że już niedługo przełamie dystans? Otoczenie, smutne podłoże, na którym
stoją, w połączeniu z lekkością sceny i jej humorystyczną atmosferą mają w sobie
coś z ducha prozy Hrabala i nieuchronnie kojarzą się z czeskimi filmami tego okresu.
Druga kartka to część serii „Schyłek Peerelu”, a obraz utrzymany jest w zupełnie innym gatunku, dalekim
od sielanki. Według opisu nosi tytuł: „Dobre, 1987, Targ. Fot. Stanisław
Ciok.”. Główny plan wypełniają trzy postaci, idące gęsiego. Kawałek przestrzeni
za nimi pokrywa śnieg, mamy zimę lub przednówek, co już na starcie kierunkuje klimat obrazu. Kobieta w chustce, trzymająca na
rękach żywe prosię i przewieszoną torbę, patrzy gdzieś w lewo,
jakby zatroskana. Za nią podąża druga, niższa i tęższa, także z prosięciem, zapatrzona w plecy poprzedzającej, nic więcej nie chce widzieć. Za nimi chłop
w uszance, w butach do kolan, również ze świnką podobnej wielkości. W wyrazach
twarzy tych postaci czai się zmęczenie, niepokój i pewien dyskomfort.
Kim są? Rolnikami? Mieszkańcami
przedmieść, wyposażonych w chlewiki w zabudowie? Trudno wnioskować,
czy na targ wchodzą, niosąc tuczniki na sprzedaż, czy raczej opuszczają miejsce
handlu z zadatkiem na rąbankę. Jeśli to rok 1987, kryzys na rynku mięsnym ma
się dobrze. Choć oficjalnie wprowadzono już sprzedaż z uboju gospodarskiego, na
twarzach idących wciąż odbija się pewien rodzaj nieufności i pośpiech, jakby łamali
prawo. Przedstawione tu zwierzęta czeka z pewnością tuczenie pod nóż i to jest
fakt historyczny. Choć nie dowiemy się, czy idący utrzymują się z tego, czy chcą
mieć coś dla siebie, bez kolejek, ryzyka i do syta?
Zapytałem żonę, z czym jej się kojarzy przedstawiona scena, tak na pierwszy rzut oka? Odparła, że z początkiem
„Shreka”, gdy ludzie znoszą zwierzęta i dziwne stwory żołdakom, na polecenie
Lorda Farquaada. Zdumiało odległe filmowe odniesienie. Obstawiałem, że napomknie chociaż o Trzech Królach, ale może kobiety w kadrze mylą, a dary niekoniecznie nimi
być muszą.
Czym urzekły mnie te znaleziska na tak długo? Stawiają
więcej pytań niż dają odpowiedzi? Czy nie o to chodzi w dobrej fotografii? Dlaczego
dziś, mając pod ręką portale społecznościowe, rzadko trafiamy na zdjęcia wstrzymujące klikanie? W zamian zasypują nas pańcie bez wyrazu, w jednej pozie, mnożące podobne kadry przez tysiące prezentowanych fatałaszków, niemodnych w kolejnym sezonie.
Współczesna technologia
nie tylko umożliwia pstrykanie bez sensu, ale też zaśmieca percepcję milionami słitfoci chwilowego wrażenia. Zabija głód fotografii przesytem, zapewniając głównie przewijanie. Nie pozostają w pamięci dłużej niż czas kliknięcia w serduszko. Z uporem tłoczą pozy,
nie osoby, dobrostan w miejsce przeznaczone na smaki
egzystencji. I nie da się tego obronić argumentem: "to inny rodzaj fotografii".
Że opisana powyżej jest artystyczna, profesjonalna? Przecież i dziś są zawodowcy.
Ale nagrody dla nich zmieniły kierunek. Przyznawane za ujęcia sensacyjne,
budzące grozę, uśmiech albo dające kopa uczuciom. Muszą grać na emocjach, wzbudzać medialny szum. Najgłośniejsze nagrody wynoszą pod niebo fotografów żywiołów, najlepiej z klęską w tle, penetratorów ludzkich koczowisk na przedmieściach metropolii, reporterów gmerających obiektywem w żywym mięsie ofiar bezrozumnej wojny, żerujących
na zapłakanych pogorzelcach albo nieszczęśnikach uratowanych z powodzi. Te zdjęcia w
żaden sposób nie ulżą ofiarom, niosąc chwilową sławę i prestiż jedynie autorowi, aż zleją się w wielką rzekę niepamięci dramatu.
Nie jestem pewien, czy
współczesna fotografia ma ten niepokój przemijania, który znalazłem w tak
różnych od siebie obrazach. Jedno ze zdjęć wykonano trzydzieści cztery lata
temu, drugie czterdzieści sześć, a tamci ludzie nie mieli pewnie pojęcia, że w
tak codziennych okolicznościach, anonimowo i nie pozując na nikogo, pozostaną w
historii. Przynajmniej na tyle, że jakiś letnik na urlopie, zaszyty w Puszczy
Boreckiej, wysypie ich twarze i postaci odległe w czasie i przestrzeni.
Poświęci trochę uwagi, zachwyci się prostotą relacji o obcym skrawku życia,
które zostało, choć najzwyczajniej odeszło w niebyt. Świat i potomni mają po
nich tylko przypadkową scenkę z trzódką lub szklanką piwa.
Tyle lat trudu, ciężkiego
żywota, lęków, rozczarowań i uniesień, trwogi i radości, zwyczajnego bytowania,
zastygło w nieoczekiwanym ujęciu. A co z resztą tych bytów przecież realnych?
Przeszła w energię zasilającą kosmos?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz