poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Samozniszczenia

❖Posłuchaj w interpretacji autora❖

Rzeka Pisa, Mazury, lato. Płynący jacht haczy masztem o linię wysokiego napięcia. Dwóch mężczyzn wpada do wody. Miejscowy chłopiec, według relacji czternastoletni, rzuca się na ratunek, w nurt. Próbuje ocalić, przy czym sam ginie, prawdopodobnie porażony prądem. Ernest za spontaniczne bohaterstwo zapłacił życiem. Jeden z uratowanych i tak umiera następnego dnia, co wzmacnia dramat daremności zmagania z losem. 

    Gdy nie jest się bezpośrednim świadkiem wypadku, a relacja dociera z sieci, sensacyjny news szybko traci moc oddziaływania. W jakiejś części społeczeństwa, pewnie całkiem niewielkiej, podobne zdarzenie pozostawia chwilowe emocje. Gości na moment wśród tematów podczas grillowania, imienin u cioci albo fragmentem dialogu w piwnym ogródku. Tam rodzą się i równie szybko znajdują odpowiedź pytania o sens poświęcenia w obliczu końca młodego życia. Bohaterstwo czy lekkomyślność? Spontaniczny odruch? Intuicja ratowania, bez czasu na ocenę ryzyka i bez możliwości analizy sytuacji? Przecenił siły i zapłacił najwyższą stawkę, bo nie mógł po prostu stać i patrzeć? Czy był sam? Wzdłuż rzeki prowadzi droga do miejskiej plaży. O tej porze roku ruch tu raczej nie ustaje, szczególnie w godzinach popołudniowych, a tragedia miała miejsce w okolicy siedemnastej. I nie zawahał się jedynie czternastolatek? Jeszcze nie osiągnął pułapu konformizmu, sufitu obojętności i troski o własne ja? Dla młodzieńca z prowincji życie było wartością realną, nie grą na ekranie. Jeszcze było go stać na poryw solidarności w starciu z ostatecznością. Prawda, jakie to szlachetne w naszych czasach? Jakie przykładne i jednocześnie bezsensowne w finale. Pomieszanie odczuć jest tu jak dokuczliwa mucha, która bzyczy upierdliwe i wzmacnia echo tragifarsy zdarzenia. 

    Sytuacje rodzinne powodują, że dosyć regularnie bywam w Piszu i to od blisko trzydziestu lat. Znam to miejsce i rzekę z rozlicznych spacerów wzdłuż jej brzegu, ale nie przypominam sobie, żebym widział tam jachty z postawionym masztem. Nie tylko ze względu na linie wysokiego napięcia, ale także z uwagi na mosty. Jednostki płyną tędy z nurtem i na silnikach, niezależnie od wielkości. A załoga z Krakowa? Wyłączyła czujność czy myślenie? Metalowy drąg jednostki pozostał poza zasięgiem ich wzroku? Mimo oznakowania szlaku? Może to kwestia doświadczenia, brawura, alkohol? Zdaje się, że głupota i brak wyobraźni łamie dziś wszelkie granice i to znacznie silniej niż łaska Boska. Bezmyślność zbiera żniwo w każdej postaci, boli szczególnie tam, gdzie ceną jest przypadkowe życie.
   
Relacje o dramacie szlachetności, wyciągają z pamięci także medialne doniesienia z wypadków samochodowych, wskazują ofiary na przejściach dla pieszych, rozbite wiaty przystankowe z trupami oczekujących, całe to miganie przypadkowego i absurdalnego kresu życia, domkniętego przez pijanych kierowców, naćpanych, celebrytów, którym odwala przepracowanie, wyścig szczurów i nadmiar kasy, zwyczajnych idiotów albo recydywistów, powodujących wypadki po odebraniu uprawnień. I to nie oni zwykle giną, eliminują ludzi, którzy nic nie zawinili, często dzieci. Ale na takie zdarzenia staliśmy się już znieczuleni, jest ich zbyt wiele, żeby tąpnęło, rozpaliło potrzebę zmiany postaw. Podobnie jak statystyki utonięć po spożyciu, nie grzeją, nie ziębią. Zwyczajnie nie ruszają, składając się w bezimienną śmierć na własne życzenie. Znieczuliliśmy się i trwają w nas nie dłużej niż migawka telewizyjna lub zapis z przesuwanego paska, strawny dodatek do kolacji.

    Im dłużej żyję, silniej dostrzegam ludzką ciągotę do spychania na margines człowieczeństwa refleksyjnego, empatycznego, wrażliwego, zdolnego dostrzegać więcej niż koniec własnego nosa. Miejsce "frajera", "leszcza", "cieniasa" jest w piwnicy niedostosowania, tam z lubością kasuje się odpowiedzialność, zdrowy rozsądek, dbałość o środowisko i troskę o przyszłość dzieci, wnuków. Niedostrzeganie drugiego, stosowanie mniej lub bardziej świadomej przemocy, traktowane w kategorii swobód osobistych i prawa do samostanowienia, zaradności życiowej, sukcesu, "lepszości", przybiera na sile szybciej niż tajfuny, powodzie czy burze. Bardzo wyraźnie daje się odczuć wpływ barbarzyńcy na przyspieszenie efektu cieplarnianego, ale mniej spektakularnie wdziera się jego dominacja nad człowiekiem na miarę XXI wieku, który czegoś od historii jednak się nauczył, choć pozostaje w mniejszości. Podział plemienny, tak silnie okrzyczany w mediach, to nie tylko ten na zwolenników takiej czy innej partii, systemu czy modelu życia, nie tylko na wykluczonych i beneficjentów. Tu coraz silniej do głosu dochodzi skazywanie na niebyt altruistów, społeczników, oddanych powołaniu czy służbie drugiemu, zatroskanych o przyszłość ogółu. Ludzi, którzy są jak ostatni krzyk sumienia, a ten należy bezwzględnie zagłuszyć, bo przeszkadza, staje na drodze do "mojszości".

    Jakby autodestrukcja ludzkiego gatunku została wpisana w jego ewolucję i przyspiesza. Zastępuje gen humanitaryzmu nowym: zmutowanej pazerności, która odbiera rozsądek i wpływa na jakość istnienia planety, a objawia się niezwykle skutecznie w ekonomii, biznesie, polityce. Ponagla koniec ludzkości, szczególnie tej, która ratuje życie coraz mniej inwazyjnymi metodami leczenia, tkwi w uczelnianych bańkach postępowych nauk, przestrzega możnych tego świata, rozwija sztuczną inteligencję i lata w kosmos, a w jednostkowym wydaniu bezinteresownie rzuca się na pomoc zagrożonemu istnieniu, choćby bezskutecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF