Czułem, że sobota będzie trudna, ale aż tak bardzo? Moje domowe kobiety
mają to do siebie, że im mniej czasu, tym więcej czynności zbiega się zwykle w
jeden wielki deadline. Zwłaszcza, gdy za progiem wakacje i wyjazd na Mazury. Żona
od poniedziałku zmagała się z malowaniem balkonu. Po roku umawiania się z
majstrem oddała walkowerem i postanowiła zabrać się za to sama. Zanim oburzysz się,
droga czytelniczko, zanim popadniesz w stereotyp z gruntu: „a gdzie jest facet
w tym domu?”, pozwól, że rozrzedzę koncentrat Twojej spiny. Powód zasadniczy
jest, rzekłbym, natury pedagogicznej. Pozwólmy niewieście zamieszkać w realiach
epoki i dostrzec jak łatwo znaleźć fachowca w czasach: „na takie robote, to nie
opyla mnie się wchodzić”. Po drugie zaś, niech poczuje, ile czasu zajmuje drobiazg
z pozoru. Cóż to jest pomalować trzy ściany i sufit? W dodatku bez żadnego specjalnego
sprzętu. Otóż jest, czego dowodzi tydzień pracy i zdobywanie nowej profesji na pierwszej
linii frontu. Szczególnie, gdy trzeba przemalować ze zgniłozielonego na
śnieżnobiały, a powierzchnia gładka nie jest, bo to jakiś chory elewacyjny
baranek. W dodatku tu i ówdzie strzaskany, bo pierdolnięty byle jak przez kładących
ocieplenie bloku, kilkanaście lat temu, prawdopodobnie za pół litra. Nie sądzę,
żeby nasz poprzednik w mieszkaniu, którego całkiem dobrze znam, skłonny był zapłacić
więcej.
Ponadto warunki
atmosferyczne utrudniały pomoc, nawet gdybym tego chciał. Przy moim powrocie z
pracy, w granicach godziny 17.00 na balkonie jest totalna patelnia, ze słońcem
centralnie palącym we wszystkie ściany, a to oznacza błyskawiczne gęstnienie i
zasychanie farby, o czym mówi jej producent, podkreślając, kiedy nie należy
malować.
Tym sposobem, po blisko
tygodniowym zmaganiu z elewacją, żonka wieńczyła dzieło zamieniając czapkę z
daszkiem na koronę dumy. I już zbierała się do oplotu balustrady wcześniej
nabytą matą ogrodzeniową, gdy pośpiech i radość końca przyćmiły racjonalizm, co
zakończyło się lądowaniem rolki maty w ogródku sąsiadów. Tak, postanowiła
oprzeć ją o szczebelek, zamiast położyć na podłodze. Skutek nietrudny do
przewidzenia. Zbiegła po schodach dosyć szybko, ale dobyć jej nie mogła. Gęsty
żywopłot wiedzie do jedynego wejścia do ogródka, tylko przez mieszkanie
sąsiadów. Ci zaś udali się na sobotnie zakupy, zatem żonci przyszło warować pod
drzwiami. Nie komentowałem, nie wściekałem się, pozwalałem w spokoju
doświadczać trudów egzystencji, z nową nadzieją pedagogiczną, że od tego będzie
miała w przyszłości mniej pomysłów i choć w minimalnym stopniu przestanie ulegać
ideom córci, głównej aranżerki zamieszania, najmniej rwącej się do realizacji
własnych pomysłów. Mnie zaś pozostaje przyzwalać na równouprawnienie, wszak „widzicie
w nas faceta, gdy trzeba śmieci wynieść, żarówkę wymienić”, balkon pomalować i
kratkę zawiesić, o czym później. Póki co, w ramach tejże emancypacji, wziąłem
się za odkurzacz, naczynia po śniadaniu, kurze na półkach i blatach, w
oczekiwaniu na przytarganie maty z parteru i ujarzmienie jej paczką trytytek.
W końcu udało się, żona
wyraziła zachwyt powrotem sąsiadów, wyznając, że przez ostatnie jedenaście
lat do niczego tak nie tęskniła, jak do ich powrotu z siatami. Po kwadransie kobiety
przypinały matę do balustrady, a ja, w pełni zachwytu dla ich samodzielności i
dokonań, wziąłem się za instrukcję obsługi najnowszego prezentu – wiertarki udarowej. I niech Wam nie przychodzi do głowy, że był
to prezent wymarzony, skłamałbym mówiąc, że choćby oczekiwany. Prezent ten dedykuję
wszystkim paniom, które z oburzeniem odkrywały, że mąż obdarował je mikserem
lub patelnią, oczekując uniesień nad praktycznością zamysłu. Teraz rozumiemy się
w kwestii zasadniczej, to jest radości, której nie było.
Gdyby komuś przyszło do
głowy pytać, czemu domowe panie o miesiąc przyspieszyły moje urodziny,
podpowiem, że tajemnicę rozwiewały dwa wąskie, choć sporych rozmiarów, kartony,
dostarczone przez kuriera do piwnicy. To tam cichcem oczekiwała drabinka na
kwiaty, którą należało przykręcić do świeżo odnowionej ściany balkonu, a przy
okazji jeszcze mała półeczka pod pojemniczki z przyprawami w kuchni. Wszystko
to oznaczało wiercenie w pokomuszym żelbetonie ośmiu otworów, przy średnim zużyciu
po trzy wiertła na dziurkę, co znam z praktyki wieszania obrazków.
Tego oprotestować nie
mogłem, bo też żadna pedagogiczna przyczyna odmowy nie wchodziła w grę. To przekracza
nie tyle kompetencje płci niewieściej, przewidziane w ogólnoświatowym postulacie
równouprawnienia, co wymaga użycia fizycznej siły, której nie brak jedynie
najbardziej walecznym feministkom, rodem z enerdowskiej pływalni. Tu jednak
trzeba krzepy nie tylko do utrzymania narzędzia w poziomie, na stosownej
wysokości ponad głową, ale i do wgryzania się w mur, którego Wilczy Szaniec
Hitlera z pewnością by się nie powstydził.
Wszystkie sześć otworów, ku
mojemu zdumieniu i mimo oporu mózgu, powstało niewiarygodnie łatwo. Wiele
przeczytanych opinii musiało poprzedzić wybór tej udarówki, ale przed rodzinnym
porywem przedwczesnej radości, uchronił nas producent drabinki pod kwiaty. Nie
przewidział wkrętów, które miały przytwierdzić ją do ściany. Wszystkie z
domowej skrzynki majsterkowicza uwzględniały średnicę, żaden zaś stosownej długości
osadzenia w murze na wieki, a przynajmniej do czasu zmiany koncepcji i nowej
aranżacji balkonu.
To zagroziło piątą wizytą w
hipermarkecie budowlanym. Dotychczasowe spowodowane były niedoszacowaniem
zużycia farby w warunkach tropikalnych. Najpierw pięć litrów, druga wizyta –
trzy plus zakup wałków i pędzli innego rodzaju, przedostatnia po litr farby i
dodatkowe taśmy zaciskowe pod otwory oplotu balustrady i dłuższe wkręty. Co
zrobisz jak nic nie zrobisz? Fater uberem trytytek, skutkiem tego drabinka z półeczką
zawisła skutecznie o godzinie 22.30. A pakowanie na wakacje? A wariacje na
temat przygotowania sprzętu wędkarskiego? Wszystko należało przełożyć na
niedzielę, która dodatkowo zbiegła się z pakowaniem gaci, butów, koszulek… i jakże
błogosławiłem ten dzień, w którym nie dałem się zwieść właścicielce mazurskiego
siedliska na pobyt od niedzielnego popołudnia.
Doświadczenie czy przeczucie?
Coś nieuchronnie podpowiadało, że logistyka kobiet lepiej wypada w teorii i
zgrywa się ze staropolskim: „jak na polowanie jechać, to psy karmić”. Znaczne
przeszacowanie zamiarów nijak nie przekłada się na możliwości, na czym wychodzę
jak zawsze, bez skargi myjąc gary z całodziennego zabiegania. Ale przecież
dumny byłem z żony, która lepiej wybrnęła z zadania niż niejeden budowlaniec,
malarz, betoniarz od siedmiu elewacji bolesnych. A co zaoszczędziła i tak pójdzie
na wakacyjne przelewy piwa pod sandacza i gofra z polewą.
Ponadto warunki atmosferyczne utrudniały pomoc, nawet gdybym tego chciał.
OdpowiedzUsuń