czwartek, 8 lipca 2021

Zanim Mazury

❖Posłuchaj w interpretacji autora❖

Czułem, że sobota będzie trudna, ale aż tak bardzo? Moje domowe kobiety mają to do siebie, że im mniej czasu, tym więcej czynności zbiega się zwykle w jeden wielki deadline. Zwłaszcza, gdy za progiem wakacje i wyjazd na Mazury. Żona od poniedziałku zmagała się z malowaniem balkonu. Po roku umawiania się z majstrem oddała walkowerem i postanowiła zabrać się za to sama. Zanim oburzysz się, droga czytelniczko, zanim popadniesz w stereotyp z gruntu: „a gdzie jest facet w tym domu?”, pozwól, że rozrzedzę koncentrat Twojej spiny. Powód zasadniczy jest, rzekłbym, natury pedagogicznej. Pozwólmy niewieście zamieszkać w realiach epoki i dostrzec jak łatwo znaleźć fachowca w czasach: „na takie robote, to nie opyla mnie się wchodzić”. Po drugie zaś, niech poczuje, ile czasu zajmuje drobiazg z pozoru. Cóż to jest pomalować trzy ściany i sufit? W dodatku bez żadnego specjalnego sprzętu. Otóż jest, czego dowodzi tydzień pracy i zdobywanie nowej profesji na pierwszej linii frontu. Szczególnie, gdy trzeba przemalować ze zgniłozielonego na śnieżnobiały, a powierzchnia gładka nie jest, bo to jakiś chory elewacyjny baranek. W dodatku tu i ówdzie strzaskany, bo pierdolnięty byle jak przez kładących ocieplenie bloku, kilkanaście lat temu, prawdopodobnie za pół litra. Nie sądzę, żeby nasz poprzednik w mieszkaniu, którego całkiem dobrze znam, skłonny był zapłacić więcej. 
    Ponadto warunki atmosferyczne utrudniały pomoc, nawet gdybym tego chciał. Przy moim powrocie z pracy, w granicach godziny 17.00 na balkonie jest totalna patelnia, ze słońcem centralnie palącym we wszystkie ściany, a to oznacza błyskawiczne gęstnienie i zasychanie farby, o czym mówi jej producent, podkreślając, kiedy nie należy malować. 
    Tym sposobem, po blisko tygodniowym zmaganiu z elewacją, żonka wieńczyła dzieło zamieniając czapkę z daszkiem na koronę dumy. I już zbierała się do oplotu balustrady wcześniej nabytą matą ogrodzeniową, gdy pośpiech i radość końca przyćmiły racjonalizm, co zakończyło się lądowaniem rolki maty w ogródku sąsiadów. Tak, postanowiła oprzeć ją o szczebelek, zamiast położyć na podłodze. Skutek nietrudny do przewidzenia. Zbiegła po schodach dosyć szybko, ale dobyć jej nie mogła. Gęsty żywopłot wiedzie do jedynego wejścia do ogródka, tylko przez mieszkanie sąsiadów. Ci zaś udali się na sobotnie zakupy, zatem żonci przyszło warować pod drzwiami. Nie komentowałem, nie wściekałem się, pozwalałem w spokoju doświadczać trudów egzystencji, z nową nadzieją pedagogiczną, że od tego będzie miała w przyszłości mniej pomysłów i choć w minimalnym stopniu przestanie ulegać ideom córci, głównej aranżerki zamieszania, najmniej rwącej się do realizacji własnych pomysłów. Mnie zaś pozostaje przyzwalać na równouprawnienie, wszak „widzicie w nas faceta, gdy trzeba śmieci wynieść, żarówkę wymienić”, balkon pomalować i kratkę zawiesić, o czym później. Póki co, w ramach tejże emancypacji, wziąłem się za odkurzacz, naczynia po śniadaniu, kurze na półkach i blatach, w oczekiwaniu na przytarganie maty z parteru i ujarzmienie jej paczką trytytek. 
    W końcu udało się, żona wyraziła zachwyt powrotem sąsiadów, wyznając, że przez ostatnie jedenaście lat do niczego tak nie tęskniła, jak do ich powrotu z siatami. Po kwadransie kobiety przypinały matę do balustrady, a ja, w pełni zachwytu dla ich samodzielności i dokonań, wziąłem się za instrukcję obsługi najnowszego prezentu – wiertarki udarowej. I niech Wam nie przychodzi do głowy, że był to prezent wymarzony, skłamałbym mówiąc, że choćby oczekiwany. Prezent ten dedykuję wszystkim paniom, które z oburzeniem odkrywały, że mąż obdarował je mikserem lub patelnią, oczekując uniesień nad praktycznością zamysłu. Teraz rozumiemy się w kwestii zasadniczej, to jest radości, której nie było. 
    Gdyby komuś przyszło do głowy pytać, czemu domowe panie o miesiąc przyspieszyły moje urodziny, podpowiem, że tajemnicę rozwiewały dwa wąskie, choć sporych rozmiarów, kartony, dostarczone przez kuriera do piwnicy. To tam cichcem oczekiwała drabinka na kwiaty, którą należało przykręcić do świeżo odnowionej ściany balkonu, a przy okazji jeszcze mała półeczka pod pojemniczki z przyprawami w kuchni. Wszystko to oznaczało wiercenie w pokomuszym żelbetonie ośmiu otworów, przy średnim zużyciu po trzy wiertła na dziurkę, co znam z praktyki wieszania obrazków. 
    Tego oprotestować nie mogłem, bo też żadna pedagogiczna przyczyna odmowy nie wchodziła w grę. To przekracza nie tyle kompetencje płci niewieściej, przewidziane w ogólnoświatowym postulacie równouprawnienia, co wymaga użycia fizycznej siły, której nie brak jedynie najbardziej walecznym feministkom, rodem z enerdowskiej pływalni. Tu jednak trzeba krzepy nie tylko do utrzymania narzędzia w poziomie, na stosownej wysokości ponad głową, ale i do wgryzania się w mur, którego Wilczy Szaniec Hitlera z pewnością by się nie powstydził.
Wszystkie sześć otworów, ku mojemu zdumieniu i mimo oporu mózgu, powstało niewiarygodnie łatwo. Wiele przeczytanych opinii musiało poprzedzić wybór tej udarówki, ale przed rodzinnym porywem przedwczesnej radości, uchronił nas producent drabinki pod kwiaty. Nie przewidział wkrętów, które miały przytwierdzić ją do ściany. Wszystkie z domowej skrzynki majsterkowicza uwzględniały średnicę, żaden zaś stosownej długości osadzenia w murze na wieki, a przynajmniej do czasu zmiany koncepcji i nowej aranżacji balkonu. 
    To zagroziło piątą wizytą w hipermarkecie budowlanym. Dotychczasowe spowodowane były niedoszacowaniem zużycia farby w warunkach tropikalnych. Najpierw pięć litrów, druga wizyta – trzy plus zakup wałków i pędzli innego rodzaju, przedostatnia po litr farby i dodatkowe taśmy zaciskowe pod otwory oplotu balustrady i dłuższe wkręty. Co zrobisz jak nic nie zrobisz? Fater uberem trytytek, skutkiem tego drabinka z półeczką zawisła skutecznie o godzinie 22.30. A pakowanie na wakacje? A wariacje na temat przygotowania sprzętu wędkarskiego? Wszystko należało przełożyć na niedzielę, która dodatkowo zbiegła się z pakowaniem gaci, butów, koszulek… i jakże błogosławiłem ten dzień, w którym nie dałem się zwieść właścicielce mazurskiego siedliska na pobyt od niedzielnego popołudnia. 
     Doświadczenie czy przeczucie? Coś nieuchronnie podpowiadało, że logistyka kobiet lepiej wypada w teorii i zgrywa się ze staropolskim: „jak na polowanie jechać, to psy karmić”. Znaczne przeszacowanie zamiarów nijak nie przekłada się na możliwości, na czym wychodzę jak zawsze, bez skargi myjąc gary z całodziennego zabiegania. Ale przecież dumny byłem z żony, która lepiej wybrnęła z zadania niż niejeden budowlaniec, malarz, betoniarz od siedmiu elewacji bolesnych. A co zaoszczędziła i tak pójdzie na wakacyjne przelewy piwa pod sandacza i gofra z polewą.

1 komentarz:

  1. Ponadto warunki atmosferyczne utrudniały pomoc, nawet gdybym tego chciał.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF