Przypomniałam sobie. Napisał Pan kiedyś tekst. Sprawdziłam. Osiem lat temu. To było o budowie, z której robotnicy kradną jakieś detale. Rzecz działa się w biały dzień, w sobotę, środek osiedla. Obserwator nie reagował. Wyszedł od opisu kradzieży rurek, a po chwili odczuwał narastającą bezsilność. Zapewne deweloper oszukiwał podwykonawców, gdy ci z kolei rżnęli pracowników na kasie i ubezpieczeniu, a w końcu i robotnicy musieli sobie radzić, ciągnąc do opla cokolwiek, choćby kosztem przyszłych mieszkańców budowanego bloku. To był gęsty krzak, gorejący niemocą. Plątanina złodziejskich powiązań, zwanych polską zaradnością. Oberwało się Panu w komentarzach. Za brak reakcji na łupieżczy proceder, to znów za „pieprzenie w bambus”, od wyznawców zasady: śmierć frajerom.
Piszę, bo zapragnęłam wyrazić siostrzeństwo. Może to niewiele, ale zawsze coś. Taka solidarność bezradnych banitów, wypędzonych z krainy aktywności. Chyba niezdolnych już stawić czoła, prawda? Czasem z racji przekroczenia pojemności własnej głowy albo z chęci ucieczki, a może z braku uznania dla środków przymusu bezpośredniego? Zastanawiam się, czy Pan też ma wrażenie, że zostaliśmy niewolnikami własnych zasad? Taka podwójna pułapka: tu dobre wychowanie, myślenie o innych, a tam napór hurmy bezwzględnych egoistów.
Za dnia często jadam do okna, za którym tylko drzewa niezmienne. Dopóki nie dopadną ich szyszkownicy z piłą i siekierą, rzecz jasna. Ludzie? Dostarczają widoków zabawnych albo negujących sens cywilizacji. Mam blisko pięćdziesiąt lat, a oni ciągle są w stanie wytrącić ostatnie argumenty na rzecz wiary w człowieka. Zgasić każdy poryw optymizmu, bezwiednie i pozostając sobą.
Pewne rzeczy urastają do banału, przyznam, bywa komiczny. Z rana pewien pan wyprowadza wielkiego psa, który robi kupę godną gospodarza, gdy ten patrzy zawsze w przeciwnym kierunku, byle stolca okiem nie musnąć. W południe zaś przychodzi inny mieszkaniec i niemal w tym samym miejscu rozkłada kocyk, by na nim godzinami polegiwać z gazetą, opalając atrybut na miarę dziewiątego miesiąca. Byt pozostawionego gówna nie burzy strategii żadnemu z nich. Można by powiedzieć, że ich łączy, prawda? Filozoficzny dylemat: czy psie gówno jest mniej gówniane od ludzkiego, pozostaje bez wpływu na postawy społeczne i bez odpowiedzi.
Mamy tu sporo zieleni, wie Pan, mimo gierkowskiego osiedla. Zakrzaczenie pozwala załatwiać także potrzeby ludzkie. Szczególnie latem, gdy roślinność gęstnieje, a przechodniom nie przeszkadza, że wielka płyta ma okna z wszystkich stron. Jeśli ktoś uwolni ze spodni smutną brodawę za krzakiem, bokiem stoi do dziesiątek okien w otwartej przestrzeni, ale leje zdrowo i na to. Bezwstyd, to już nie jest przywilej Seby i menela. Niejednej gospodyni zdarzy się zrzucić siaty pod presją pęcherza. Cyk z chodnika i chowa się za krzaczek od ulicy Brzozowej. Tymczasem, kilka kroków za zadkiem, idealnie świeci dupą w okna wieżowców przy Dębowej. Filuternie przy tym zerka między listki żywopłotu, czy od frontu nikt nie idzie. Taki standard do kompotu, bo nie przerywam posiłku. Zwłaszcza, że spektakl niezapowiedziany i nie dłuższy niż reklama Żuravitu na kłopot z kropelką albo Prostamolu na klęskę macho.
Dygresja taka. Przecież nie monitoring moczu mnie tu sprowadza. Polskość zaskakuje w wielu wymiarach. Weźmy takie półciężarowe auta. Pięć ich stało na ciasnym parkingu. Rozstawione, żeby nie rzucały się w oczy pośród piętnastu osobówek. Opony obrosły darnią, zielsko wyszło łbem nad zderzak. Nie, to nie było modne dziś osiedlowe złomowanie za free, co oczywiście zdarza co kilka kroków. Te auta były nowsze i z pewnością na chodzie. Skąd wiem? Poznałam ich przeznaczenie. Co wieczór, gdy zjadałam ostatnią kromkę dnia, tuż przed dziewiętnastą, podjeżdżały inne furgony, a z nich przenoszono do tych zarośniętych pralki, lodówki, kuchenki gazowe i pomniejsze sprzęty. I zapewniam, nikt z mijających nie zwracał uwagi. Za krótko tu mieszkam i nie rozumiałam, o co chodzi, skoro długo krąży się tu autem w poszukiwaniu wolnego miejsca. Trzeba Panu wiedzieć, że mam tu radiomaryjnego sąsiada, bardzo porządny człowiek, aktywny działacz. Pytam, czemu nikt się nie zajmie usunięciem tych bud? W popłochu palec do ust przyłożył: „głośno pani nie mówi, to taki skurwiel tu mieszka, co sobie z parkingu magazyn zrobił darmowy. W tych budach. Hurtownia na kółkach i za darmo. Kto tu nie próbował interweniować, pani! Ale zaraz miał spalone drzwi w domu, dziurawe opony, rysy na aucie, zbite szyby. Ten drań ma wtyki w spółdzielni, czy w straży, na policji może? Cholera go wie. Nie radzę się za to brać. Jedna gnida, a całe gniazdo zawszone”… i już aktywista pomykał, czujnie zerkając w rozświetlone okna bloku. Janusz biznesu do dziś ma się dobrze, skutecznie eliminuje nadto zaangażowanych w bój o miejsce parkingowe.
Odbiegłam myślą w trawę na zderzakach, a tu środek zimy. Stoję przy oknie kuchni, z gorącym kubkiem kakao i oglądam nowy spektakl absurdu. Bardzo lubię to miejsce, dostarcza inspiracji nie tylko na czas covidu. Ten chłopak na trawniku rozkopał już śnieg, miał go prawie po kolana. Teraz rozrywa wiecznie zieloną trawę. Zima zaskoczyła jak zwykle i gleba nie zdążyła zmarznąć, więc szybko idzie mu powiększanie dziury. Sprawny jak żołnierz obrony terytorialnej, a szpadel chyba nowy, tak połyskuje w świetle latarni. Ona stoi obok z pudełkiem po butach. Świnka morska? Króliczek? Kot czy pies? Czyj pogrzeb urządzają w świetle setek rozświetlonych okien kuchennych i salonowych? Mało tego, uroczyście, w blasku kogutów lawety, która jako pierwsza przyciągnęła mnie do okna. Nieogarnięty kierowca zawiesił tylną oś corsy na wysokim krawężniku pod śniegiem. Naznosił pod nią desek, kamieni, nie pomogło. Pewnie zostawi to usypisko, gdy pomoc drogowa go zdejmie, bo już niepotrzebne. Tymczasem ten tam rozkopuje trawnik nie zważając na świadków. Obok przeszedł ktoś z zakupami, nawet nie spojrzał. Pańcia z psem, zapatrzona w telefon, minęła. Zatrzymały się dwie sąsiadki, ale odmówią raczej nieszpory niż spojrzą na profana. Dlaczego miałby się wstydzić? Po co wywalać pieniądze na utylizację padliny? Się zakopie na oczach mieszkańców.
Ciekawe, czy postawią tablicę swojemu futru trawnikowemu? Tylko to trzyma mnie tu jeszcze z pustym już kubkiem w garści. A gdybym zeszła i zapytała, co sobie wyobrażają dwudziestoparoletni karawaniarze kaprysu? Co by było, gdybyśmy tak wszyscy między blokami zaczęliby uprawiać pochówek swoich przyjaciół czworonożnych? Zapytaliby, co mi do tego? Chłopak kazałby wypierdalać? Zmieniłby zastosowanie szpadla, uczyniwszy zeń orędownika swobody obywatelskiej, grawerowanej na mojej czaszce? Może jego zachowanie, to jednak pieśń przyszłości, jak Pan myśli? Pozamykani przez pandemię, odzwyczajeni od pokonywania odległości, nawykli do własnej obecności w przestrzeni, naprawdę zaczniemy grzebać pudełka i wazoniki wśród klombów, bez obciachu? Raz z ciocią Irenką, to znów z wujkiem Stasiem, babcią Zenią albo siostrą Maksymą i innymi odpadami u kresu drogi, zamkniętej przez cwanego mikroba. W końcu jaki schyłek ludzkości, taki anioł apokalipsy, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz