Wieczorem Agnieszka zapytała, co zapamiętałem z poprzednich wakacyjnych pobytów u nich, na Mazurach. W kwestii menu tym razem. Szczerze mówiąc, jako istota mało wybredna, zjem co dają i mlasnę z wdzięczności. Chrupię, sapię, ciamkam, oczka zmrużę radością tego, co na blacie i nawet o przepis nie pytam. Nie wystartuję w konkursie wczasowicza na zgadywanki składników kolejnej potrawy, proporcji i przypraw, co jak widzę, bywa tematem integracyjnym w grupie ofiar kapryśnego lata i pandemii.
Zwyczajnie nie przywiązuję wagi do tego, co jem. Dawno przyjąłem starożytną zasadę, że ludziska dzielą się na tych, którzy jedzą, żeby żyć i kolejnych, którzy żyją, aby jeść. Z pewnością bliżej mi do pierwszych i podczas pozyskiwania energii przychodzą mi do łba raczej refleksje natury ogólnej niż czeklista smakosza. Taka postawa, przyznam, bywa kłopotliwa i niezrozumiała, szczególnie w dobie książek kucharskich, zdobiących listy bestsellerów, rankingów programów o gotowaniu, blogów kulinarnych i całego przemysłu wchłaniania żarcia i wydalania w wariackim tempie, jakby innych wymiarów egzystencji brakło. Wiedziałem jednak, że wypada błysnąć. Tymczasem gospodyni czeka, jak na wpływ z bonów wakacyjnych, a ja we łbie mam tylko pyszny twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem z dzisiejszego śniadania. No i masz dziadu placek i wołaj ratunku!
Eureka! Oczyma duszy, oddalonej w czasie, dojrzałem deser do śniadania, podawany w szklankach, przygotowany z płatków owsianych, z dodatkiem brzoskwini, nasion, jogurtu naturalnego, no i coś tam jeszcze pewnie było. Wybrnąłem! Aga podłapała, że to była „Piękna Helena” i nadal ją robi, ale za krótko jesteśmy, więc jeszcze nie trafiliśmy.
Z rana zobaczyłem na tacy szklanki wypełnione „Piękną Heleną”. Zabrałem się jednak za inne wiktuały. Dwa lata temu deser przyciągał oko bardziej niż kubki smakowe, więc zostawiłem go fanom wege. Gdy odnosiłem talerz po posiłku, Aga nie omieszkała zapytać, jak Helena, czy tak samo smakowała? Odpowiedziałem równie odruchowo, co spontanicznie i szczerze: nie wiem, nie jadłem. Aga z udawaną rozpaczą orzekła: „to ja wstaję o szóstej, kroję tę brzoskwinię dla ciebie w cienkie plasterki, robię tę Helenę, a ty nawet nie spróbujesz?! Tyle szklanek przygotowałam po nic?!”. No tak, kto mieczem wojuje… zabrnąłem w szczerość, więc ciężko przejść do wykrętu. Mówię: „Aguś, Serce Złote, ale pytałaś, co zapamiętałem. Nie pytałaś, co mi smakowało. A Helena średnio przypadła na tle pozostałych pyszności. Spróbowałem i uznałem, że raz jeszcze wystawię rzecz na pastwę wegetarian.”.
Aga ma śmiech, który słychać na plaży, więc i tym razem drzewa tam zadrżały, nie będąc nawet osiką, a pływający pomost zafalował, choć nie opuściliśmy jadalni. Wyciągnęła mnie z kuchni i sprzedała gościom historię, jako anegdotę o skutecznej komunikacji, podług prawideł: gdzie dwóch Polaków rozmawia o tym samym, każdy i tak słyszy, co usłyszeć pragnie. Ja zaś, żeby nie było jej przykro, zjadłem dwie Heleny, przekonany, że piękniejszy z pewnością nie będę, ale robię to na chwałę jedności w narodzie. Nawet bardziej mi smakowała, ale może dlatego, że solidnie doprawiłem pysznym dżemem z brzoskwiń, też domowej roboty. A może zwyczajnie na starość smaki się zmieniają?
Po śniadaniu, z którym oczywiście przesadziłem na skutek zdarzenia, poczułem się jak knur po wytłokach, toteż nie opierałem się wyrku. Nerwowo jednak przycinałem komara, trzeba było czuwać. Na 13.00 mieliśmy pojechać na spotkanie z niedzielnym Jezuskiem, do oddalonego miasteczka, żeby nie robić sensacji wśród miejscowej ludności. Było za co dziękować, bo to i podróż udana, pobyt miły, atmosfera cudowna i wypoczynek w pełnym relaksie. O zdrowie gospodarzy i dobrą drogę powrotną też wypadało poprosić, dla siebie i wszystkich tu spotkanych. Z szacunku jeszcze łeb ogolić przed wizytą w kościele, bo minęły dwa tygodnie od ostatniego strzyżenia barana. Dojechaliśmy na miejsce idealnie, o godzinie 12.45, czyli z kwadransem zapasu na wyciszenie i modlitwę.
Jak to nieraz ma miejsce, gdy nie zna się zwyczajów lokalnej parafii, trafiliśmy na Mszę św. z trzema chrztami. Była więc okazja, by skupić się na wystroju świątyni. Tu nie trzeba długo szukać, by poczuć klimat wschodniej ściany kraju, gdzie miłość ojczyzny najwyraźniej nie czuje się pewnie. Na początek patosem ciśnie po oczach ołtarz główny, z olbrzymią figurą Maryi, a pod nią wielki napis: „Królowo Korony Polskiej Módl Się Za Nami” i chyba nie muszę dodawać że pod Jej nogami próżno szukać apokaliptycznego księżyca. Na wiecznym posterunku trwa, i koroną cokolik bodzie, sporych rozmiarów orzeł zbrojny w szpon i rozpostarte skrzydła. Na bocznej ścianie ołtarza polskości strzeże Jan Paweł II w odwiecznym wizerunku pasterza i innych pontyfikatów tu nie trzeba. Franciszek? Ten nie nasz! Niech swoimi zarządza, z dala od strażników jedynie słusznej pobożności.
Przedłużający się rytuał chrztu przerywał interwencją kapłan, zdecydowanie przeganiający chmary fanów selfika z prezbiterium. Toteż łatwiej było wędrować wzrokiem dalej od ołtarza. Aż napotkałem baner znacznych rozmiarów, przypominający, że rok 2020 duszpasterski jest, na co dobitnie wskazuje postać Jezusa wyłaniającego się, jakże by inaczej, z biało-czerwonego nieba, skąd wysuwa hostię swojakom. I na koniec, prawie przy wejściu głównym, dostrzegłem obraz Matki Boskiej, oczywiście patriotycznie wzmocniony biało-czerwoną wstęgą u dołu, a na niej niezbędny napis: „Królowo Polski módl się za nami”. Aż korciła ankieta, zbadanie, jak skończy się przekonanie miejscowych katolików, że ich usposobiony patriotycznie Zbawiciel miewa zamiennie przydomek Jezus z Nazaretu, co niekoniecznie wskazuje na Suwalszczyznę jako miejsce pochodzenia. Zaś Jego Rodzicielka, choć w wizerunku nad patriotyczną wstęgą niby Częstochowska, raczej jest żydowskiego pochodzenia i jeśli nawet góralka, to bliżej jej do góry Synaj niż do Kasprowego.
Po wyjściu z kościoła należało ostudzić atmosferę bogoojczyźnianą, najlepiej lodzikiem, żona włoskim, ja gałkowym. Ochłoda ze smakiem dzieciństwa, cieniem parku i fontanną w tle, wyrąbista, jak mawiają drwale z tutejszej puszczy. Żar z nieba niczym w zestawieniu z wrażeniami dnia, który swojsko da się święcić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz