środa, 29 lipca 2020

Kap, kap kraniku

Dzień zapowiadał się inaczej, choć cieniem trwogi położył się poprzedni wieczór. Ledwie wróciłem z wędkowania, około 21.00, okazało się, że mam wątpliwe szanse na zmycie z siebie całodniowego potu. Z prysznica ledwie ciurkało. Uznałem, że dam radę, nigdzie mi się nie spieszy. O ile łatwo poszło z namydleniem, znacznie trudniej dało się kontemplować spadające rzadko krople przy płukaniu całości. Liczyłem, że przez noc coś się zmieni, uruchomiłem najgłębsze pokłady optymizmu, wzmocnione energią urlopu, ale poranne siku i próba odpalenia spłuczki, przekonały, że nie mam recepty na widzimisię. Żona liczyła przez chwilę, że może to jednak problem z pompą i dostarczeniem wody na piętro. Niestety, wizyta na dole rozwiała wątpliwości, a szukanie jaśniejszej perspektywy prowadziło do piwnicy egzystencji, gdzie sól wystąpiła już na pruski mur. 

    Awaria miała miejsce poza siedliskiem, a ekipy przeszukiwały okoliczne lasy z próbą ustalenia miejsca wycieku, co mogło potrwać ho ho albo i dłużej. Nie było powodu skarżyć się na los. Chwyciłem wiaderko w celach toaletowych, napełniając je po brzegi z najniżej stojącego kranu na zewnątrz. Wiaderka było mało, plastikowe takie, po kiszonej kapuście, co ono może? Uskuteczniłem kolejny kurs na zewnątrz. Tym razem przynajmniej umyłem ręce przed zabawą w spłuczkę i przed śniadaniem. 

    W jadalni nastrój wesoły, choć z wyczuwalną nutką niepokoju. Wspomnienia z PRL-u o brakach wody, światła, co się wtedy robiło i czemu mówimy dziś o pokoleniu wyżu demograficznego. I o wakacjach na wsi, u cioci Danusi, gdzie nie tylko nie było kranu z wodą, ale i wychodek stał drewniany. A ludzie doskonale sobie radzili i żyli niezgorzej, nawet bez poprawnej politycznie etykiety: ekologicznie. Dziś nadmiernie przywiązujemy wagę do osiągnięć cywilizacji, nawet w puszczy, obcując z naturą Mazur Garbatych. Chwilowy brak i lęk wyłazi spod materaca i szczerzy zęby przydeptanego trampka, grożąc kanapką na sucho i kwaśnym zaciągiem spod skrzydła niby covidem. 
 
Pani domu przekonywała mnie do pisania tekstu na temat, na gorąco, ale jaki tam ze mnie Koszałek-Opałek? Jest głusza, wieś i tak bogata, skoro ma wodociąg, śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi i stepem nieużytków nikomu nie szkodzi, awaria też. Może się przydarzyć, jak w każdym innym miejscu świata. 

    Ludzie nalewają do czajnika wodę z gara, chochlą, żeby herbaty sobie zrobić, ale i tak z zapałem Tomasza niedowiarka macają co chwila kran, w oczekiwaniu cudu, ale że na pewno nie ma? Inni idą do jeziora, choć wieje, żeby jajka obmyć, bo paniom, wiadomo, jaskółki wyniosą. Jest nawet obozowy apel, że zęby myjemy jednocześnie, meldując się przy czynnym podwórkowym kranie o godz. 10.00. z kubeczkiem i szczoteczką w garści, choć wśród gości budzi to entuzjazm porównywalny z dzwonkiem teściowej u bram. Zwycięża wiara w skuteczność miejscowej ekipy wodociągowej. 

    W końcu pada apel gospodyni, żeby ludzie wybrali się na wycieczki do okolicznych miast, miasteczek i gminnych wsi, przy okazji jedząc coś po drodze, że o innych potrzebach nie wspomni. Obiadu nie będzie. Istnieje wielkie ryzyko, że nie ma na czym ugotować, ani jak pozmywać. Jak mus to mus, trzeba wyszukać najbliższe bezpieczne jadło, które nie puści nas z torbą. Wiadomo, nic tak szybko do głowy nie przychodzi jak Restauracja pod Złotymi Łukami czyli McDonald’s i jego kupony dnia, ale najbliższy w Ełku, kolejny w Augustowie. Odległość do pokonania, ale gnać w jedną stronę godzinę z okładem, żeby wciągnąć bułę z kotletem z psa mielonego z budą? To jednak przesada, chyba że podciągnąć pod walor zwiedzania miasta. Inne lokale, jak wiadomo z doświadczenia, najchętniej sprzedają regionalną wersję pizzy, kebaba i rybkę miejscową oraz gofra z bitą śmietaną. Rybka z pewnością świeża, w cenie przekraczającej zamiejscową mrożoną, wręcz tropikalną, czemu trudno się dziwić, w końcu muszą tu zarobić w dwa miesiące na cały rok. Poszukiwanie jadłodajni zostawiam żonie. Sam jestem jak koza, zeżrę wszystko, wszystko strawię bez wybrzydzania, pod warunkiem, że nie będzie to zsiadłe mleko, albowiem odruch mam niezależny od gustu. 

Przed wyjazdem na papu chciałoby się umyć, ogolić, ale czy pukając w martwy kran da się wzbudzić coś poza refleksją? Prawda jak trudno docenić obecność wody w rurach, gdy jest? Odkręcasz kran i leci, zawsze tam była, ale czy będzie? Zewsząd doniesienia, że grozi nam susza, że ocieplenie klimatu, a opady coraz mniejsze, brak zimy, śniegu, melioracja, wycinka drzew na skalę masową i regulowane brzegi zabijają naturalne nawodnienie, a powodzie szybko spływają, zostawiając szkody zamiast nawilżenia. Pewnego dnia być może brak wody nie będzie skutkiem awarii, ale powodem do załamania rąk i nawet sprawny zakład wodociągowy nie znajdzie jej w lesie ani na łące. Może jeszcze czas się przebudzić i pomyśleć o jej zużyciu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF