Nigdy nie byłem fanem kina Krzysztofa Kieślowskiego, co wielokrotnie stanowiło powód do niepokoju. Guru polskich twórców i krytyki, kariera na Zachodzie, nagrody festiwalowe, a we mnie poczucie, że nie czuję, nie rozumiem. Może nie dorastam, może za bardzo rozjeżdżam się między jego realizmem a światem alternatywnym? Nie doskakuję do zbyt wysoko zawieszonej poprzeczki stylu albo złożoności przedstawionego świata. Nie podzielam metafizycznej gry z rzeczywistością? Różnica wrażliwości? To czasem powraca i nurtuje, gdy trafiam na jeden z tytułów w sieci i oglądam od nowa, jak ostatnio „Bez końca”(1984), ze świetną rolą Szapołowskiej i Radziwiłowicza. Wtedy wzmacnia się wrażenie, że dla dzisiejszego widza to kino jest być może nie tylko mało czytelne, ale dodatkowo rozwleczone, przekombinowane, także kolorystycznie i klimatycznie.
Czasem mam wrażenie, że o mojej prywatnej barierze zadecydował początkowy kontakt z dziełem. Byłem za młody na zaczynanie od słynnych dokumentów. Dopiero się urodziłem, gdy powstał film „Z miasta Łodzi”, a gdy publiczność obejrzeć mogła telewizyjną fabułę „Personel”, miałem ledwie sześć lat. Pierwszy świadomy kontakt z kinem Kieślowskiego, to „Krótki film o zabijaniu”. Jako dziewiętnastolatek siedziałem w DKF-ie, a po projekcji wracałem w ponury listopadowy wieczór, brukowaną ulicą, pogrążoną w zimnym deszczu, co zdecydowanie wzmocniło odbiór i przygnębiającą wymowę dzieła zatopionego w mdłych zieleniach. Wtedy nie miałem pojęcia, że był to świadomy zabieg artystyczny, a nie wadliwa kopia. Dowiedziałem się o tym dopiero teraz, czytając „Autobiografię”.
Stała na półce niemal osiem lat. Dziwna to pozycja, gdy tytuł zakłada świadome pisanie o sobie, a wewnątrz odkrywamy rzecz nieco sztuczną, ale przez to oryginalną. Autor, co prawda mówi o życiu i dokonywanych wyborach, ale w wywiadach udzielanych zachodniej prasie, które opracowała Danuta Stok i ułożyła w książkę. Jej ramy czasowe zamykają się około roku 1993, czyli na trzy lata przed przedwczesną śmiercią reżysera i są jego próbą opowiedzenia o tamtej Polsce z perspektywy pracy nad filmem. Ale także próbą określenia drogi twórczej, wcale nie tak pewnej i barwnej. Czytając z ciekawością wspomnienia z planów, którym towarzyszy relacja dotykająca wątpliwości osobistych, zmagań o kształt poszczególnych dzieł, szukałem czegoś, co obroni się w naszym czasie marnym. Czegoś w rodzaju przesłania? Proroctwa? Ponadczasowej diagnozy czy roli filmu jako sztuki. Chyba nie ma tego wiele, ale na pewno zainspirowały niektóre wypowiedzi, przynajmniej dwie. Pierwsza z nich dotyczy istnienia różnego rodzaju cenzur:
To, że mieliśmy w Polsce cenzurę – nieźle nawet funkcjonującą, chociaż nie tak bardzo inteligentną, jak by mogła być – wcale nie oznaczało zupełnego ograniczenia wolności. W sumie mimo tych wszystkich ograniczeń można było wtedy zrobić filmy łatwiej niż na Zachodzie. Cenzura ekonomiczna, która funkcjonuje na Zachodzie od lat i prawdopodobnie będzie funkcjonowała coraz lepiej, dużo bardziej ogranicza niż cenzura polityczna. Cenzura ekonomiczna to znaczy cenzura ludzi, którzy myślą, że wiedzą, czego widz chce. W tej chwili w Polsce pojawiła się dokładnie taka sama cenzura, jaka jest na Zachodzie, tyle tylko że ta polska jest na razie kompletnie niefachowa, amatorska. Producenci czy dystrybutorzy nie zawsze są w stanie rozpoznać widza.
Kieślowski jest bardzo delikatny w ocenie producentów i dystrybutorów, co jest zrozumiałe, zważywszy, że powyższe słowa dotyczą kina wczesnych lat 90. Nie mógł docenić faktu, jak bardzo rzeczeni propagatorzy filmu nabiorą później rozpędu, by przypodobać się masowym gustom, sprowadzając sztukę filmową do jarmarcznej. Jak będą prześcigać się w produkcji brei powstałej z mieszania stereotypów i banału, oprawionych w rechot, a rżniętych grubo pod publisię z pepsi i naczosem w garści, byle dudków przybywało. Ciekaw jestem, co powiedziałby wybitny reżyser, gdyby wszedł do kina na „Listy do M.” tudzież na „Wyjazd integracyjny”, „Lejdis”, „Gulczas”, „Testosteron”, czy ostatnio „Zenek. Miłość, zabawa, disco polo”? Mówiąc najdelikatniej, dobrze, że nie było mu dane. Chore serce raczej zareagowałoby niespokojnie na widok tego, czym faszerują widza spalarnie kukurydzy, szumnie zwane multipleksami. Co miałby do powiedzenia na temat odbiorcy szukającego kina artystycznego, zepchniętego do niszy jednorazowych projekcji festiwalowych, klubowych, gdzie coraz trudniej o produkcje z ambicją artystyczną, bo dystrybutorzy rzadko są nią zainteresowani. Z powodu cenzury ekonomicznej też, choć od jakiegoś czasu znowu politycznej lub ideologicznej.
Czas na stare pytanie: co jest tu pierwsze, jajo czy kura? Masowe gusta wzywają producentów do odmóżdżenia na życzenie, czy też ci ostatni kształtują tak głód infantylizmu, by najłatwiej utłuc grube miliony i pieprzyć sztukę? Właśnie dlatego, z powodu ekonomii, ten rodzaj cenzury sieje większe spustoszenie niż cała jej polityczna odmiana, z haniebnym gloryfikowaniem ideologii prawicowej, lewicowej czy liberalnej, to bez znaczenia. Mechanizm jest ten sam, oparty na zabijaniu samodzielnego myślenia w zarodku. Tu zwyczajnie, kto nie z nami, ten przeciwko, a trzeciej drogi nie ma. To tak, jakby cenzurować działania na rzecz bycia lepszym, sprawniejszym, rozwiniętym i zmuszać do panowania sterowalnej ciemnoty i zabobonu z pełną premedytacją, dla zysku tej czy innej korporacji. Ale przyczyn tego stanu rzeczy, jak się wydaje, trzeba szukać w niszczeniu edukacji przez kolejne deformy systemu szkolnictwa. Jest on zwykle zainteresowany doraźnym interesem politycznym, najmniej zaś kształtowaniem jednostek samodzielnych, zdolnych do podjęcia trudu własnego rozwoju na rzecz jakości życia w społeczeństwie. >
Gdzie jest misja, odpowiedzialność wobec narodu? To dobre dla kanałów tematycznych, ale próżno ich szukać w telewizji publicznej. Zwłaszcza, że aktualnie toczy ją robak propagandy, a przy jej produktach starania Goebbelsa, to niewinne zabawy w małego drukarza. Jednak wobec działań telewizji i jej produkcji, Kieślowski już wówczas nie miał złudzeń, gdy mówił:
Jaka jest różnica między filmami dla telewizji i dla kina? Nie uważam, żeby widz telewizyjny był głupszy od widza kinowego. Telewizja jest taka, jaka jest, nie dlatego, że widzowie są głupi, tylko dlatego, że redaktorzy myślą, że widzowie są głupi. Taki jest problem z telewizją. Mniej to dotyczy telewizji angielskiej, bardziej niemieckiej, francuskiej czy polskiej. Telewizja angielska jest ukierunkowana oświatowo, a jednocześnie prezentuje postawy czy sprawy związane z kulturą. Dużo jest to szerzej i poważniej traktowane w telewizji angielskiej. Zwłaszcza w BBC czy Channel 4, które pokazują bardzo precyzyjne reportaże, przenikliwe filmy dokumentalne, często o pojedynczych losach. Natomiast myślę, że większość telewizji – w tym amerykańska – jest idiotyczna, dlatego że redaktorzy mają ludzi za durniów.
Jaka jest różnica między filmami dla telewizji i dla kina? Nie uważam, żeby widz telewizyjny był głupszy od widza kinowego. Telewizja jest taka, jaka jest, nie dlatego, że widzowie są głupi, tylko dlatego, że redaktorzy myślą, że widzowie są głupi. Taki jest problem z telewizją. Mniej to dotyczy telewizji angielskiej, bardziej niemieckiej, francuskiej czy polskiej. Telewizja angielska jest ukierunkowana oświatowo, a jednocześnie prezentuje postawy czy sprawy związane z kulturą. Dużo jest to szerzej i poważniej traktowane w telewizji angielskiej. Zwłaszcza w BBC czy Channel 4, które pokazują bardzo precyzyjne reportaże, przenikliwe filmy dokumentalne, często o pojedynczych losach. Natomiast myślę, że większość telewizji – w tym amerykańska – jest idiotyczna, dlatego że redaktorzy mają ludzi za durniów.
Powyższe słowa wydają się bardzo prorocze, w zestawieniu z obrazem rzeczywistości blisko trzydzieści lat później. Dziś może nie winiłbym już tak bardzo redaktorów, przynajmniej nie w kwestii ich wiedzy czy kompetencji. Większą szkodę fundują zarządy telewizji i reklamodawcy. Bardzo dbają, by ogłupiony widz nie wymagał, a jedynie konsumował i prosił o więcej, choćby „Rolników szukających żony”, bo z nimi może się utożsamić tak dalece, by nie powstały aspiracje jakiegokolwiek wezwania do pracy nad sobą.
Telewizja, to przede wszystkim biznes, musi wypracować zysk. Nasz czas pokazuje, że im głupszy program, tym więcej skretyniałych reklam, a po nich więcej sprzeda się tabletek na wzdęcia. Im niższy poziom programów, tym więcej chały wciśniętej masie, spragnionej kupowania i przeżuwania z mlaskiem zachwytu.
Coraz częściej, na szczęście, słyszy się wśród ludzi – szczególnie młodych i tych w wieku średnim – że nie oglądają telewizji. Rezygnują z niej na rzecz internetu, tam mogą decydować, niechby o ilości sezonów ulubionych seriali. Czy wybierają przez to rzeczy lepsze, mądrzejsze dydaktycznie, służące dobru nas wszystkich? Zdobywaniu egzystencjalnej mądrości? Bardzo chciałbym w to wierzyć. Póki co, w pragnienie wkrada się świadomość, że blogerka modowa, gwiazda seriali czy właścicielka profilu z mufinkami, ciągle ma więcej odsłon niż renomowany publicysta, socjolog czy krytyk filmowy albo piszący fan polskiego kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz