wtorek, 26 listopada 2019

Zazdroszczę

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że jestem człowiekiem pozbawionym zazdrości. Nie zazdrościłem skóry, ani komóry, jachtu, wycieczki do Turcji, ba nawet nowego audi i awansu przewyższającego intelektualne możliwości, choć nieraz wkurzałem się, że życie jest niesprawiedliwe. Jednych los obdarowuje gotowym domem    i samochodem, bez pracy              i wysiłku, tylko dlatego,              że urodzili się z ustawionych rodziców, a innym przypada      w udziale kamień Syzyfa, z tej prostej przyczyny, że przyszli na świat źle zaproszeni. A i tak zazdrość obca mi była odkąd pamiętam. Nawet z powodu stu metrów tarasu koleżanki, mieszkania na dwa poziomy kolegi lub z powodu uroku jego żony, wylatującej na poziom trzeci, a kochanki na czwarty. Normalnie umarłbym w poczuciu, że zazdrość nie jest mi dana, gdyby nie dojrzewanie do tego odkrycia. Już się nawet zmartwiłem, bo jak żyć bez zawiści w kraju, gdzie nie tylko szewc  zazdrości drugiemu, że ten szyje lepsze buty, ale i proboszcz aptekarzowej, że urodziła zdrowe dziecko?

     Zatem mam felerne wychowanie na te czasy albo zwyczajnie wadliwy gen, przywleczony zza Buga, dwoma repatrianckimi pociągami historii, które przywróciły dziadków                  na ojczyzny łono. A tam, skąd przybyli, silniej ponoć kwitła bieda i melancholia niż zazdrość, o czym ostatnio przeczytałem w rozmowie z Jerzym Antczakiem (tym od Nocy        i dni), który taką snuł refleksję: Melancholia to w ogóle cecha ludzi z dawnych Kresów. Dlaczego udało się powstanie  wielkopolskie? Bo Poznaniacy to ludzie twardzi.                Na Kresach nic podobnego by nie wyszło. Ich mieszkańcy nie są ludźmi czynu,                  ale refleksji. Pewnie dlatego z Kresów pochodzi tak wielu malarzy i pisarzy, a wspólnym mianownikiem ich twórczości jest ckliwość, a raczej – czułość. 

     No tak człowiek czuły, wiadomo, będzie raczej współczuł niż zazdrościł. Do kresowej skłonności dzielenia włosa na czworo, dodałbym jeszcze coś, co z pewnością przeszkadza wszelkiej formie zawiści, a mianowicie brak przywiązania do rzeczy martwych. Wzmocniony rzecz jasna przez życiowy minimalizm, a ten zaprawiony pamięcią przemijania. Czegóż więc można zazdrościć, gdy wszystko to podlane chrześcijańską wiarą w życie wieczne, która każe gromadzić skarb tam, gdzie ni mól, ni rdza go nie dosięgnie.    To dopiero daje moc wyrzeczenia wszelkiego tu i teraz i jest po ptakach, bo jak mawiał dziadek: ile byś nie gromadził, ze sobą nie zabierzesz… trumna nie ma kieszeni. Mogłem mu wierzyć, bo choć człowiek prosty, przeżył jednak radziecką niewolę, głód, front, a do końca życia ciężko pracował i nie miał żalu do nikogo.

Gdzie mogłem szukać zazdrości tak obwarowany?A jednak mnie dopadła, na przekór wyrzeczeniu i testamentom, zaszła od tyłu i sięga bytu duchowego. Już nie tylko zazdroszczę ziomkom pewności, gdy na wszystko mają odpowiedź. Ba! Oni nawet lepiej wiedzą, co inni sobą reprezentują, zanim tamci otworzą usta i to jest, przyznacie, wyzwanie! Więc zazdroszczę. Najmocniej tym, którzy nie potrzebują autorytetów, bo sami nimi siebie mianują i to w każdej dziedzinie i sprawie. Zawiść mnie wprost dławi, ilekroć widzę tych, co wywieszając na portalu fotkę z opalania tyłka, uznają wartość swojego istnienia, godną ze wszech miar obwieszczenia światu za cenę lajka lub bez. Albo wobec wszystkich frontowców narodu, bojowników idei, pewnych swoich mądrości i lepszości, gdy szydzą z rozmodlonego                i wierzącego, wpisując go lekkim klawiszem pomiędzy ciemnogród i faszystów. Podobnie jak zdejmuje mnie zazdrość na głos bezkompromisowo skazujących na piekło każdego zwolennika tęczy, nim Pan Bóg zdąży uśmiechnąć się nad ich pojmowaniem miłości bliźniego. Gdzie się nie obejrzeć, wszędzie jest ktoś godny zazdrości, bo mieni się bogiem sądząc innych podług miary swojej i prawdy przez siebie ustanowionej, choćby tylko jego własnej kupy się trzymała. Dla nich czarne jest czarne, białe jest białe i sąd sądem, a racja kwitnie po słonecznej stronie ich ogródka i to bardzo wysoką malwą mądrości, tuż przy liliji niepodważalnej wiedzy. I jak takim nie zazdrościć, udręczony człowieku wiecznej wątpliwości i nadmiaru opcji?

     A przecież są jeszcze i ci, którzy pisząc strofy, frazy, akapity, wiersze, opowiadania, felietony i powieści, tkwią w przekonaniu, że warto, trzeba, że inaczej nie można, bo mają do powiedzenia więcej niż powiedziano dotąd. Tym zazdroszczę szczególnie, odkąd wyzwolono mnie z pewności, choć zupełnie o to nie prosiłem.

     Wiele lat temu, gdy zmagałem się ze zbiorem opowiadań, przekonany, że mam coś do powiedzenia w kwestii przewrotności losu, pewien mój znajomy, erudyta i uczony w piśmie, rzucił w towarzystwie dosyć kąśliwą uwagę: Po co to piszesz? Trzeba mieć ogromną pychę, by myśleć, że ma się jeszcze coś do powiedzenia, gdy przez wieki wszystko już powiedziano. I tak oto zostałem wyprowadzony z błędnego przekonania, że należy mieć warsztat, odczuwać powołanie. Pisząc, rzecz jasna, miałem pewność, że nie przerobię ludzi w anioły, ale pozostawała odrobina nadziei. Wiary, że trafię do kogoś z wyciągniętą dłonią, tu pomogę komuś w roztrząsaniu dylematu, tam może niechcący dam wskazówkę, a może    i wsparcie. Skłonię do przemyślenia albo chociaż do niezgody, innemu dowiodę, że nie jest sam z jakimś przeczuciem, lękiem lub niepokojem. Tymczasem dowiedziałem się,                że hołubię własną pychę i pozamiatane. Na nic przeczucie, że złośliwa uwaga prawdopodobnie płynęła także i z rozważań kolegi nad własnym niepisaniem, choćby naukowym. Po latach, gdy o tym mówiliśmy, dorzucił nawet, że od zawsze sam stawia sobie to pytanie: czy mam coś do powiedzenia, naprawdę? Czy warto innym zawracać głowę? 

     I tak, paraliżowany jego wątpieniem, zazdroszczę dziennikarzom walczącym o newsy,      bo zupełnie nie troszczą się o to, że dziś wywalczone jutro będzie nieważne. Zazdroszczę poetom, gdy piszą wiersz i to im wystarczy, bez względu na lądy i morza strof napisanych, pośród których ten ich zatonie i zblaknie, tak często nieczytany przez nikogo poza nimi. Każdego dnia zazdroszczę autorom milionów postów, zasypujących ekrany laptopów, smartfonów i komputerów zupełnie po nic, że nawet nie zadają sobie tego prostego pytania: po co? Wszak te opinie i mądrości nie wydobędą ich twórców ze śmietnika historii. Nawet na moment. Nie przeniosą w odwieczną pamięć ludzkości, nadmiernie zaśmieconą dziełami, które nic nie wskórały… albo prawie nic, skoro nienawiść, brzydota i zło tak samo mają się dobrze jak przed epoką łatwego publikowania.

1 komentarz:

  1. Wyczuwam nutę drwiny, a jednocześnie także smutku, że im wszystkim tak łatwo i z zapałem przychodzi tworzyć i rozpowszechniać nie wiadomo co i nie wiadomo po co, skoro i tak nigdy nie będzie miało to szansy wydostać się ponad taflę morza bylejakości, podczas gdy Pan, choć tworzy, to jednak w napięciu i czujności, pełen rozterek.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF