poniedziałek, 23 grudnia 2019

Z pozycji fileta

Późny wieczór, sobota, hipermarket, przedświąteczny tłum opuścił halę i już dociska domowe lodówki. Męczennik karp, osolony, zapowiada świt kuchennych rewolucji, ostatni przedsionek świętowania, przed kolejnym powrotem do pracy. Indianie mieli rację, życie to krąg powtórzeń, a resztkowe zakupy z cyklu „zapomniałam jeszcze o...” pewnie go dopełniają. Ale i to mieliśmy za sobą. Sponiewierany niedzielą stanąłem w kolejce, gdy żona na wszelki wypadek taksowała ostatnie regały. Nagle wzrok przyciągnęło blond dziewczę bez wierzchniego okrycia, odziane w jaskrawo niebieską sukienkę, kłującą oczy sztucznością stroju hostessy. Podpierała filar w alejce kosmetyków, teraz tyłem do rzędu kas. Jak się zdawało bardziej utrudzona obojętnością krążących między bakaliami i kajmakiem niż wielogodzinną promocją produktu, który w przedświątecznym szale najmniej obchodził fanów czeklisty. 

    Zrzucała i na powrót wciągała balerinkę na zaczerwienioną prawą piętę, gdy nad kostką lewej marszczyły się za luźne cieliste rajstopy. Całości dopełniało oczko w zgięciu kolana, biegnące równo po łydce wprost do buta. Jeśli rozkloszowana sukienczyna miała kojarzyć się z choinkową bombką lub niebieską gwiazdką, było to nie lada wyzwanie. Przywodziła na myśl raczej dziewczynkę z zapałkami, spokrewnioną z siostrą Kopciuszka, gnuśną i dosyć niechlujną, która sprzeniewierza się powodom, dla jakich została tu zagubiona. A jednak jej widok miał groteskową siłę rażenia. Bezwiednie kpiła i strzelała w stopę wszystkim zabiegom marketingowym. Odzierała z wszelkiej umowności i podkreślała bylejakość przedświątecznego galopu, choć nie przeszkodziło to zupełnie nikomu.

    Z roku na rok, coraz dobitniej dociera do mnie paradoks: im więcej ludzi narzeka na kolejki, rosnące tłumy, na dziki owczy pęd po sklepach, tym intensywniej tłoczymy się z każdym rokiem. Zważywszy na niż demograficzny, który rzekomo trapi umęczony kraj, bardzo chcę wierzyć, że to skutek zapracowania, zabiegania od świtu po noc i przesuwania nieuchronnej powinności na ostatnią chwilę. Być może tak działa skutek nadmiaru. Skoro na co dzień mamy przepych, uginające się półki i wielkie nakłady książek gotowania z okrasą i bez, panie domu mają większy problem z wymyśleniem czegoś, co jeszcze się nie przejadło, w połączeniu z przekazywanym kolejnym pokoleniom lękiem, że czegoś może zabraknąć. 
      
Niewykluczone, że traktujemy święta zadaniowo. Trochę jak zawalidrogę na trasie powszednich spraw. Zadanie z mycia okien trzeba odhaczyć jak z wypełnienia niezbędnej tabelki w pracy. Pranie firan wcisnąć między sprawdzanie klasówek. Pieczenie sernika i makowca poprzedzić wysłaniem firmowych życzeń z biura. Sałatką ze śledzia przetkać wystawianie faktur, a raporty na koniec miesiąca pogodzić z prasowaniem koszul synusia, co wpadł na świąteczną przerwę w studiowaniu. A jeszcze wypada zamieszać w krewetkach i galarecie, zanim zasiądzie się do wstępnego zamknięcia roku w pracy. Zadanie z potrawy dla córki, co przeszła na weganizm trzeba poprzedzić rozesłaniem ankiety zadowolenia klienta i prawie można świętować. 

    Potem już tylko sprawdzian z wigilii, co prawda ze starą kolędą Krawczyka, ale z nowym zawsze wyzwaniem z rozmów przy stole. Bywa, że przyjdzie jeszcze najtrudniejszy test: opłatek z życzeniami teściowej, szwagrowi też trzeba złożyć, choć pisior, a i zrytej bratowej, co namawia do protestów pod sądem. Ale nic to! Na deser kompot z suszu zapowie finał tegorocznej edycji powinności, a kisiel z żurawiny złagodzi zadanie ostatnie: rodzinny udział w pasterce, choć nie bardzo wiadomo po co, bo tam czarni pedofile będą obnosić dzieciątko. Trudno, tradycja wymaga poświęceń. I już można świętować, czyli odrobinę odespać galop, pogapić się w bloki reklamowe przerywane starym, sprawdzonym, filmem i wypić kolejkę pod karczek pieczony. 

    Pewnie nie pomyślałbym tak szybko o piciu, gdyby nie widok tych dwóch gości za oknem hipermarketu. Nie rozmawiali ze sobą, stali z łapami w kieszeniach dżinsów, a na murku oczekiwały otwarte dwa piwa. Ocieplenie klimatu pozwalało zdystansowanym dżentelmenom na plenerowe obserwacje chaosu świąt. Spojrzałem na taśmę sunącą przede mną do kasy. Pani z rozbieganym wzrokiem ogarniała zakupy tak niespokojnie, że sam poczułem jak przewija w głowie kołonotatnik. A mój wzrok zatrzymał się na filecie z karpia, wciśniętym pomiędzy cukier trzcinowy, torbę maku i dwa czerwone wina. Sam poczułem się jak wyblakła pozostałość czegoś, co niedawno pływało, poruszało skrzelami, cieszyło się życiem, nieświadome rychłego końca. Oto wciśnięty między powinność uczestniczenia, pomocny w roli ojca i męża, nawet empatyczny, choć przecież wbrew umiłowaniu wolności od plemiennych presji, uczestniczyłem w tym zabieganiu, gdy tamci za oknem mieli naraz wolność macho i wszystko przygotowane przez żony, siostry, matki czy kochanki. Zupełnie nie obciążali sobie tym głowy, jak na komendę robiąc nowy zaciąg z butelek. 

    Gdy spojrzałem wzdłuż linii kas, raz jeszcze uderzyła wizja zaniepokojonych pań. Na twarzach nielicznych mężczyzn odciskał się jedynie ból złamanej dzidy, gdy przegrani patrzyli przed siebie. A jak wyglądałyby święta bez kobiet? Jeśli już są duszą tego czasu, czy przy okazji nie zastąpiły świętowania jego przygotowaniem? Taka byłam urobiona, że na święta nie miałam już siły. Ile z nich wyzna to głosem sąsiadki, koleżanki z pracy, pasażerki autobusu, urzędniczki, sprzedawczyni, kasjerki i nauczycielki w pokoju? Nawet niespecjalnie się dziwię, choć z serca współczuję. Rzeczywistość rynkowa podnosi im poprzeczkę coraz wyżej, a presja odniesień i porównań podbija bębenek. Tymczasem tradycji musi stać się zadość. Tylko czemu musi to być tradycja pośpiechu, nadmiaru i utraty rozsądku?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF