Ten stan pojawia się co tydzień, każdej niedzieli. Przeczucie typowe, a za każdym razem zadziwia. Wdycham mistyczne zapachy zwietrzałego kadzidła, drewna i gipsu, gdy cisza prawie namacalnie sączy Jego obecność z blasku czerwonej lampki przed tabernakulum. Jest wyczuwalna w przestrzeni przesiąkniętej modlitwą i wypełnia od środka spokojem. Ma moc przemiany upływającego czasu w ciągłe teraz, w którym nie ma społecznego napięcia, jest oczekiwanie.
W milczeniu znika wrzawa podziałów, nienawiści, złości i bezsilności i uśmiecham się do innej myśli. Dziś nie ma komu i gdzie mówić o Kościele mistycznym, jakby w nim Boga nie było, pozostał jedynie front zmagań o instytucję przez ludzi i dla ludzi stworzoną.
Podobnie nie sposób mówić wyłącznie za siebie. Jeśli tylko wypowiadasz słowo Kościół, natychmiast rozszarpią cię kruki i wrony. Musisz stanąć po jednej ze stron. A jeśli nie masz takiej potrzeby lub ochoty? Jedni wbiją cię w szufladę zdrajcy polskości, leminga w najlepszym razie, a drudzy wyzwą od nacjonalistów, ciemnogrodu albo tępaków. Dziwić się będą, że człowiek myślący i wykształcony może do takiego Kościoła należeć. Bo jak wiadomo Jezus Chrystus wszem i wobec ogłaszał listę osób, dla których nie przyniósł zbawienia i podkreślał czerwoną kredką fałszywych proroków, kaznodziejów ubogich rozumkiem, pedofili i osoby homoseksualne, na równi zresztą z celnikami i kobietami lżejszego prowadzenia, a zawsze ku radości faryzeuszów maści wszelkiej. Wybij więc sobie z głowy, że Zbawiciel pojawi się tam, gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię Jego. Dziś musisz dać się zawłaszczyć jakiemuś stadu i wzmocnić je swoją osobą albo człowieczeństwo odbiorą i wykluczą spośród żywych. Dokładnie tak, jak pisał niedawno Dariusz Rosiak: wojna kulturowa to świat podobny do starcia Pepsi z Colą – marketingowcy przekonują cię, że wybierając jedną z nich, kreujesz swoją tożsamość. Podobnie, przyłączając się do jednego z obozów wojny kulturowej, dostajesz gwarancję, że stajesz po właściwej stronie. Warunkiem jest wyłączenie myślenia i zaprzedanie politykom jeśli nie duszy, to na pewno rozumu. Nie będzie ci potrzebny. („Tygodnik Powszechny”33/2019).
A ja, nieuleczalny wiejski głupek, idę do swojej świątyni i medialny Kościół łagiewnicki jak i toruński za cholerę nie mogą we mnie zaistnieć. Klękam i znika fundamentalizm „Naszego dziennika” na równi z otwartością miesięcznika „Więź” czy „Tygodnika Powszechnego”. Jestem mały, grzeszny ja i wielki On, w figurze rozpostartych ramion, ponad ołtarzem i pod dachem, w geście ogarniającego miłosierdzia, które nikogo nie pomija. Cierpliwie uczy kochać każdego, większego i mniejszego ode mnie i jakoś od pół wieku wszystkie ideologie, od czarnej przez czerwoną po tęczową, budzą jednaką niechęć i każą trzymać się z daleka. Nie mam złudzeń: dzięki nim mniejszość próbuje tumanić większość, a historia uczy, że nikomu na dobre to nie wyjdzie.
O ile piękniejszy i bliższy niebu staje się Kościół w milczeniu, gdy pojedynczy ludzie bez łatek, politycznych nalepek, bez zacietrzewienia i lęku przed obcym, klęczą tu i tam, ukazując jedynie bezideowe plecy zanurzonych w modlitwie. A przecież znaczna część wiernych, zapełniających setki kościołów kraju, słucha różnych pasterzy i antypasterzy, całkiem jakby słuchali Bułgarów i Greków. Bez przesadnego zrozumienia, często uciekając myślą do lodówki i kuchni, bo obiad trzeba ugotować po powrocie. Jedni mają szczęście do świętych kapłanów, oddanych Chrystusowi, inni nieszczęście słuchania ograniczonych umysłowo, nadętych i różniących, budzących niechęć do innego. Ale też cwaniaków w sutannach, troszczących się jedynie o siebie i swój status materialny albo arcypasterski, w żywe oczy kpiących z przesłania Ewangelii. I nie każdy wierny może odejść do innej parafii. Nie oszukujmy się, nie wszyscy żyją w wielkich miastach i uciekną do dominikanów. Wielu wierzących nie jest też w stanie odróżnić zbawczego dzieła od domykania oblężonej twierdzy, od podkręcania obłędu, którym wyrachowana część kleru steruje, szerząc postawy coraz dalsze od nauki Zbawiciela.
Czy należy od ręki przekreślać słuchających arcybiskupa Wojdy, Jędraszewskiego, Głódzia, albo manipulatorów i biznesmenów pokroju Rydzyka? Podejrzewać o brak rozumu i przyzwoitości? Czy raczej jedynie o ograniczenie intelektualne i wychowanie w złym klerykalizmie, o którym wspomina sam papież Franciszek? A może to tylko zwykła ignorancja? Czy nie tu pies pogrzebany? Większość to przecież katolicy ludyczni, odpustowi, rytualni, ale samotni i wyrzuceni na margines zmian. Z różańcem i książeczką w dłoni, są w pełni przekonani, że tak trzeba, tak ich wychowano i nauczono, bo tak robi dobry człowiek, choć żyje po swojemu. Dla nich nawet Matka Boska jest Polką, bo przecież Matka Boska Częstochowska, to jaka ma być? Jedni żyją przyzwoicie, inni z przyzwyczajenia. Jak w każdej grupie społecznej, w każdej sekcie, partii, stowarzyszeniu. I jak w każdej dziedzinie, tak i tu trzeba obawiać się aparatczyków, tak partii jak religii.
Nie podniecajmy się wizją upadku Kościoła normalsów. Jego istnienia nie zmiecie ani gender ani LGBT, ani medialni jego hierarchowie, choć dziś im akurat najbliżej do destrukcji i nikt równie skutecznie jak oni nie wyrywa młodych z objęć Jezusa. Ale też nie ma takiej opcji, że naraz wystąpią wszyscy i biskupi potwarcy zostaną sami, bez stołka i podległych duchownych, parafian, a instytucja upadnie.
Znakomita większość "wiernych" to ludzie, którzy przez całe życie trwali w świecie czarno-białym. Ktoś im mówił, gdzie jest zło, gdzie dobro, wyznaczał granice, a wielowiekowa tradycja stawiała biskupa na świeczniku i większość z nich na tym dziś żeruje. Stuleci tradycji nie da się zdmuchnąć w jednym dziesięcioleciu. No chyba, że przyjdzie koniec świata. A jeśli nie? Wierzę, że Kościół będzie się oczyszczać, ewoluować i szukać nowego kształtu. Jak wierzę, że musi podążać drogą niezgody i wcale niewykluczone, że dzisiejszy obraz Chrystus zapowiadał mówiąc: Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej. (Łk12, 51-53.).
Gdy czytam te słowa jakoś nieuchronnie przystają mi do doniesień publicystów i socjologów mówiących o skłóceniu rodzin przy świątecznym stole, o wyrzucaniu z grona znajomych, tych, z którymi nam nie po drodze, o zaniku więzi i umiejętności dyskusji dla samej dyskusji. Z jednej strony podziały w rodzinach i domach, z drugiej płonące lasy Amazonii i pożary Syberii, z trzeciej tajfuny i ulewy… niewykluczone, że jednak bliżej nam Apokalipsy św. Jana niż do odnowionego Kościoła normalsów. Bo jednak tych, co po niedzielnej Eucharystii idą na spacer i kawę, a poniedziałek zaczynają od śniadania i zawiezienia dzieci do szkoły jest – mam wrażenie – ciągle znacznie więcej niż otępiałych fanów ideologii wszelkich, od świtu szukających tasaka oddzielającego polskość od tęczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz