środa, 3 lipca 2019

Jak zostałem świrem

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Jest taka myśl, która nawiedza mnie regularnie. Szczególnie w drodze z pracy, gdy idę przez Wrzeszcz, a kamienice uwodzą stęchlizną korytarzy, pomieszaną z zapachem pomidorowej i dochodzących ziemniaczków. Ta myśl narasta i piłuje pytaniem: czy nie dlatego coraz trudniej o inspiracje i dobry pomysł na tekst, że nie umiem odwiedzać ludzi, bywać wśród nich? Z jakiegoś powodu nie potrafię przecież spotykać się dla samej przyjemności rozmowy. Pojęcia nie mam, gdzie i kiedy, w jakich okolicznościach, zatraciłem nieodłączną radość gadania. Czyżby nienazwany wirus współczesności wyżarł ze mnie ciekawość człowieka?

     E, bzdura, podpowiada „ja” racjonalne. Może jednak ten ciekawy człowiek nie wymaga realności spotkań? W erze multimedialnej jest zatomizowany i trzeba się go naszukać. A jednak wystarczy otworzyć dobrą książkę, obejrzeć film, przeczytać tygodnik, żeby nie wychodząc z domu zmierzyć się z autorytetem, skonfrontować z osobowością, obcować z mądrzejszym od siebie i wreszcie zainspirować.

  Tym razem ze sparingu z refleksją wyrwał mnie telefon od przyjaciela. Oto kolega po piórze zaproponował spotkanie z obietnicą poważnych tematów. Tak mnie ucieszył, że spontanicznie nazwałem go wybawcą. Nie znał kontekstu, więc w sobie właściwym stylu skwitował: „odjebało ci?”, ale nie zdążyłem wytłumaczyć, bo już wyliczał potencjalne miejsca spotkania:
- To może w Jelitkowie, przy plaży? Znajdziemy jakiś ogródek. Albo w Gdańsku, tam już sporo parasoli, a najlepiej w Sopocie, na Monciaku, co? 

- Tłum będzie wszędzie, ale zaskoczyłeś telefonem, może daj trochę czasu. Przemyślę i oddzwonię.

     Przerażony wizją tych miejsc w końcu czerwca, całkiem serio potrzebowałem czasu. Ratowałem się jak mogłem, ale nic lepszego nie przychodziło do głowy. Z zupełnie odległej centrali coś zadzwoniło kolejnym pytaniem a propos. Dlaczego sympatyczny kolega, ofiara szaleńca rozjeżdżającego ludzi na Monciaku w ciepłą noc 2014 roku z takim entuzjazmem wybiera na spotkanie miejsce własnej tragedii? A uraz psychiczny? Wszak przez przypadkowego popaprańca omal nie stracił życia, a już na pewno nóg. Magia miejsca? Lekkomyślność? Zanik instynktu samozachowawczego? Czy może jednak emocjonalnie coś zawodzi? Musiałem zapytać, nawet ryzykując nietakt.

- Myślisz, że mam zryty beret? – Odpowiedział pytaniem. - Może mam, a może tylko lubię Monciak, Sopot i nic tego nie zmieni. 

Rzucił tak szczerze jak beztrosko, gdy wbiliśmy w jedyny wolny stolik na tarasie Klippera w Jelitkowie. Nie czułem się komfortowo w natłoku rozmów i w smrodku piwa zmieszanego z oparem frytek i ryb z przypalonego oleju. Po chwili przysiadła się do nas jakaś pani, która polecała usługi związane z rehabilitacją, bo zobaczyła blizny pooperacyjne na nogach kolegi. Jej nachalność wzmocniła mój dyskomfort, ale on nic sobie z tego nie robił i gdy tylko odeszła rozejrzał się dookoła:

- Zobacz i tak się snują, byle pierdolnąć selfie na fejsbuka. Jako jebnięty jestem wśród swoich, nie? Ich też nic nie obchodzi. Może poza odwaleniem roboty i zajaraniem się następnym serialem, tą najnowszą formą ucieczki od siebie. Stary, powiedz, co w nich jest poza modą i fizjologią? I wcale im to nie przeszkadza. Nie chcą nic stwarzać. Byle przeżyć nie odczuwając dylematów, napięć i smutku. Da się? I to jak! Można uciec przed lękiem, zanim się pojawi. Jest praca, jest zabawa, a coraz częściej nawet sama zabawa. W którym łbie zaświta, że po ich obecności nic nie zostanie? Prawie nic, poza górą plastiku. 

- No coś w tym jest - zawiesiłem wzrok nad usypaną plażą - To całkiem jak u Borowskiego, nie? "Zostanie po nas złom żelazny i głuchy drwiący śmiech pokoleń". Tyle że i śmiechu nie będzie, bo pokolenia szlag trafi wraz z ociepleniem klimatu. I pomyśleć, że trzydzieści lat temu sam podniecałem się nadzieją Horacego, że jednak nie wszystek umrę. Zmagałem się, żeby zostawić przynajmniej kilka tekstów, ważnych w swoim mniemaniu. Dziś ta mądrość podpowiada raczej pytanie: dla kogo chcesz tu trwać i po co? A propos miejsca i upału, wiesz Adaś, że mieszkam tu ponad dwadzieścia lat i nigdy nie wszedłem do wód zatoki


- Pierdolisz. Nie kusiło cię? Przecież to przyjemne jest! Zanurzyć się w chłodnej wodzie, a nie ma takiej jak w morzu, jeziora to nie to samo. Wiesz, że to czasem działa jak amok, wchodzący marzną i są szczęśliwi, jakby im tam kto narkotyk rozsypał. A brzydziłeś się, czy jak?

- Wszystkiego po trochu. Obrzydzenie to jedno, ale ja chyba od zawsze łapię doła na plaży. Widzę nicnierobienie smażące się bezproduktywnie w słońcu, rozkład wzmocniony hałasem, spływający potem, strzykający hektolitrami śliny w okrzykach. Spójrz na to z wysokości drona: rozedrgana masa, zostawiająca tysiące petów i kapsli pod sobą, zaszczywająca wodę i wydmy, srająca po krzakach… - przerwałem, gdy Adaś kręcąc mocno głową zaczął się śmiać:

- Ciekawe, a we mnie świra przed chwilą szukałeś, tylko dlatego, że na Monciak chciałem? Ty jesteś jednak bardziej pierdolnięty… do morza nie wszedł, za granicę nigdy nie wyjechał, bo nie ma w nim ciekawości świata. Jak ty się, kurwa, taki uchowałeś?

I co miałem powiedzieć? Że nikt mnie nie nauczył podróży, bo rodzice pracowali latem od rana do nocy i nie mogli pokazać, co to biwak? Że ławka pod blokiem była moją kolonią i obozem? Że kolejny odcinek Janosika albo Stawiam na Tolka Banana musiał wystarczyć za całą egzotykę przygód nieprzeżytych? Że odkąd nauczyłem się czytać o pojedynczym człowieku, przyszła niechęć do tłumu i trendów jemu towarzyszących? Że wolę iść ścieżkami ducha, być wędrowcem raczej niż turystą, któremu bliższe przeżycia niż puste wrażenia? Tak, tylko patos przychodził do głowy i Adaś, jakby przeczytał coś w moich myślach:

- Choć z drugiej strony, jakoś rozumiem tego świra w tobie. Bo zobacz, jest taki Luwr. Jakiś, kurwa, Da Vinci wisi, jakaś Mona Lisa, przed którą kłębią się masy i pstrykają. Każdy chce zobaczyć, jakby ich to miało uzdrowić, lepszymi zrobić. I napierają, byleby dostać się do dzieła, bo wypada. Przecież tyle samo w nich zostanie przed, co po. Równie dobrze można wywiesić im klapę od sracza i ogłosić dziełem na fejsie, zaraz lecieliby upamiętniać. I tu masz rację, zrobiliby to dla samego wrażenia. To jest, stary, jakaś paranoja, jak te wszystkie miejsca świata, które trzeba zaliczyć, żeby nadal rozumu nie przybywało.  

  Pochylił się nad grecką sałatką i jadł w milczeniu, uśmiechał się i teraz Adam zerkał na przedłużoną plażę, szepcząc swoje zaklęcia zamknięte w słowa potocznie uznane za wulgarne. Nie pozostało mi nic innego jak przyłączyć się do wspólnej konsumpcji, choć gorące powietrze nie wzmacniało apetytu. Dziobałem widelcem kurczaka z sałatki, gdy nagle wiatr przyniósł odór szczyn tak silny, że rozejrzałem się w poszukiwaniu toy toya, którego wcześniej nie było. Ale i teraz zabrakło, choć smród dał o sobie znać ze zdwojoną siłą. Nie tylko ja to poczułem. Kobiecy głos za naszymi plecami oznajmił: 

- Nie ma większego szkodnika na Ziemi niż człowiek. Śmieci, smrodzi, zawłaszcza, depcze i już nic nie daje in plus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF