Muszę? Naprawdę? Czwarty dzwonek do drzwi nie dawał wielkiego wyboru. Była nieustępliwa, nawet w sobotę wieczór. Nie odpuści! Determinacja wskazywała na sąsiadkę z dołu. Przyszedł czas na degustację kolejnego w tym tygodniu berbelucha z galaretką. Kurwa! Jakby szykowała je na eliminacje do MasterChefa, pomyślałem zrzucając koc i ruszyłem, żeby otworzyć.
- Już się położyłeś, czy jeszcze nie wstałeś? Siódma wieczór jest, nie przeginaj!
To nie była sąsiadka. Marzenka parsknęła śmiechem lub kichnęła na mój widok, wskazując na piżamę. Stała na wycieraczce, ociekała wodą z ubrania i chyba łzami z policzków. Nadmiarem wilgoci nabytej lub własnej rozmazała makijaż i wprawiła mnie w rodzaj zakłopotania i zaniemówienia łącznie.
- Długo mam stać? Herbaty bym się napiła, a nawet czegoś mocniejszego!
Wcisnęła mi w garść jakąś różę z opadłym kwieciem, pchnęła nieznacznie i wparowała wprost do większego pokoju. Doskonale wiedziała, że o tej porze roku przenoszę barek do drewnianej skrzynki na balkonie, tuż za drzwiami. Nim sięgnęła klamki, rzuciła we mnie płaszczem zimnym od śniegu z deszczem, a dłonią porwała chusteczkę ze stołu, by otrzeć twarz. Po chwili jej kobiecość ukłuła mnie w oczy. Wypięła bardzo kształtną pupę, sięgając przez próg balkonu. W rozcięciu czarnej sukienki zajaśniały ponętne uda w bardzo seksownie połyskujących rajstopach. Spojrzałem na spodnie własnej piżamy i zrobiło mi się ciut niezręcznie.
- Szklanki też mam przynieść?! Co się z tobą dzieje, matołku? Spałeś? Za długo bawiłeś się fistaszkiem, czy grałeś w Lola? Halo! Za daleko masz do łba? Wracamy na ziemię!
Posłusznie ruszyłem do kuchni, co niby miałem zrobić? Życie najwyraźniej napisało jej kolejny groteskowy scenariusz. Ze skrzynki wydobyła nadpitą ośmioletnią Tullamore Dew. Na tyle schłodzoną, na szczęście, że nie opierdzieli mnie za brak lodu. Odkręciłem butelkę i szybko podałem jej szkło:
- No to mów… mów, chyba po to tu przyszłaś? – Łyknąłem odrobinę whiskey i poczułem, że to nie jest ten dzień. Wstręt szarpnął mną silniej niż alkohol. O wiele lepiej było mi pod kocykiem, z książką na kanapie.
- Nie chciałam tam iść. „Marzenka będzie kicha”, dudniło mi w głowie – przełknęła jakby w pośpiechu, choć spragniona i usiadła – Ale jak inaczej? Kogo szukać i gdzie? To nie banan w sklepie za rogiem, choć na bananie mniejszy poślizg. Okrągłe urodziny w znacznym gronie! Anka uparła się, że singli nie wpuści. Z kim miałam iść? W sieci rozmawiałam z nim dwa tygodnie i wcale nie rwałam się do spotkania. Zgodził się, a musiałam mieć pewność, że wyjściowy jest, że siary nie będzie, tam ma być z klasą, kumasz?!
- Sądząc po stanie twojego makijażu, wyjściowy to on był raczej awaryjnie. I co?
- Głupiś! Zamknij się! Lecę po robocie do tego pubu, no wiesz, tam się z nim umówiłam, ale na jutro. Po drodze sukienkę jakąś kupiłam, na szczęście te wyprzedaże są, bo głupek w ostatniej chwili przełożył na dziś. Dobrze, że rajstopy w biurku miałam, dżinsy do torby, jebut w bagażnik, a czas nagli! Stoję na światłach, spóźniona i modlę się, żeby on jakiś do ludzi był chociaż. Wiadomo, facet nie musi być piękny, może nie mieć rąk i nóg, byleby kaleką nie był! No może mógłby być ładniejszy od diabła i koziej dupy, nie?
Wychyliła kolejną dawkę i wskazała na butelkę, z której dolałem i dodałem z udanym zainteresowaniem:
- Wcześniej nie widziałaś go na zdjęciach, szłaś w ciemno? Miałaś go poznać po bordowym sweterku z darów dla powodzian czy jak?
- Mówiłam ci, żebyś się zamknął?! Jasne, że zdjęcia przysłał, dwa, ale jakieś rozmazane, takie raczej z cyklu: podobny na nich zupełnie do nikogo. Widziałam tylko jakieś włoski pokręcone i okulary. No trudno, myślę, może za skromny jest? Niedowartościowany? Lubię takich, przecież to nie wada. Pewnie dlatego samotny, że mało przebojowy. I lezę do tego pubu. Wewnątrz wszystkiego osiem osób, z czego dwie pary. Jest jakiś facet z laptopem przy stoliku i ten jeden przy barze. Właśnie się odwraca, rzeczywiście kręcone włoski, ciemny blond. Na mój widok wyrysowuje pogodny uśmiech, rozpoznaje! Opadły ze mnie wszystkie lęki i strachy i już wiedziałam, że mój ci on jest, nie tylko na imprezkę! Unosi różę z blatu i zanim na nią spojrzałam, już przepraszałam za spóźnienie. Z tej radochy całuję go w policzek i jakimś pieprzonym słowotokiem zaczynam zalewać tremę, a on do mnie: „Ależ nic się nie stało, Paulinko”. Czaisz?!! PAULINKO?!! Szczena mi rypnęła, obiła terakotę, ale on dalej się uśmiecha i mówi coś, że doczekać się nie mógł, że bardzo się denerwował, że ja to nie będę aż taka ja. Pierdy gwizdy żeni, kit wciska! Płonę złością i bezradnością i nie wiem, co robić! Naraz mam ochotę zostać i wiać! Nie wiem, co wybrać normalnie!
- Przecież ci się podobał, trzeba było zostać Paulinką, a potem...
- W końcu coś wybąkał o moim poczuciu humoru, że sukienka miała być czarno-biała, a przychodzę w czarnej, ale od razu chciał, żebym to była ja i … w tym momencie uśmiech mu znika! Zaczyna się plątać, gęba się nie domyka i zerka na mnie, ale jakby za mnie. To ja krok w bok, odwracam się i widzę blond hipopotamicę. Coś jak baleron zesznurowany plandeką z obrusem ściągniętym ze świątecznego stołu, a czerń z bielą łączona koronkowym lauferkiem babuni. Teraz doleciało do mnie jej przesłodkie: „... mówiłam, że nie poznasz, głuptasku? To ja jestem Paulinka!”. I już miał na sobie to dziewięćdziesiąt pięć kilo szczebiotu.
- No tak, tyle razy mówiłem ci, że poznawanie facetów w sieci…
- Nie pogrążaj pogrążonej, gorsze przyszło po chwili. Nie spłonęłam ze wstydu tylko dlatego, że zaraz był chlust lodowatej wody. Gdy mój wymarzony Geralt-Żebrowski próbował nie polec w starciu ze strzygą po kuracji hormonalnej, zjawił się krasnolud. Wyskoczył do mnie ten od stolika z laptopem! Wstał i coś mi duka, że on przeprasza, że tak się zapatrzył w ekran, że Marzenko… rozumiesz: MARZENKO! I pcha mi tę zdechłą różę – wskazała na kwiat na stole – wyciska całus lepki, zamelany, na policzek, a ja czuję tylko smród łoju z kłaków, jak z czapki dziadka po żniwach dobre trzydzieści lat temu i nieodzowną woń piwnicy z myszami nad sweterkiem w serek. Widzę jakieś kwadraty, wzorki z garażowej wyprzedaży, struksiki miodowego koloru, zamazane okularki, a na gębie - lat około czterdzieści i sześć - przechodzona pizza, objaw zaniedbań seksualnych albo higienicznych. I tylko w jednym nie kłamał: rzeczywiście informatyk, wypisz wymaluj, jak z dobrego mema! Coś tam jeszcze pitolił, ale wypadłam z płaczem!
Wskazała pustą szklankę. Oczy szkliły się ponownie, co w połączeniu z brakiem słów sygnalizowało koniec historii, znowu. Czwarty rok błądzenia po manowcach sieci, odkąd mąż ją zostawił, przyniósł kumulację. Trudno było wymyślić pocieszenie, ale próbowałem:
- Kobieto, ale na co ty liczysz? Kogo ty możesz znaleźć w kategorii czterdzieści pięć plus? Normalni faceci mają żony. Tu dotrzesz do rozwodnika, któremu z trzema nie wyszło albo do wiecznego chłopca w krótkich rurkach i żółtych trampkach. Wygrzebiesz najwyżej dziwaka przypiętego do mamusi przesuszoną pępowiną, ewentualnie psychopatę! Z takimi chcesz budować? Zastanów się, po co to robisz!
- Są jeszcze piżamowcy! – Wskazała palcem na lidlowe prążki moich spodni – Ale ty pewnie nawet garnituru nie masz, żeby pójść ze mną na imprezę!
- Fakt, wyrzuciłem z ostatnią kobietą. Tnę koszty. Jak widzisz po całości. Wreszcie odpoczywam i żyję jak chcę, wyrwany z matni powinności, obowiązków i presji dorastania do rosnących apetytów na życie. To jest wolność i tobie radzę to samo.
- Nie mów, że nie potrzebujesz nowej miłości!
- Nie mówię, tak po prostu jest. Najdalej po trzech latach z każdą jest tak samo, więc nie zaczynajmy tej gadki, proszę!
- A bliskość, przytulenie, namiętność, po co mi kit wciskasz?!
- Do namiętności mam … ten… stałe łącze – wskazałem na laptopa na stole – sprawne dłonie i giętkie pnącze!
- Mam cię dość! - parsknęła znowu przez łzy - Po co ja tu ciągnę z każdą porażką? Kretyn! Jutro wpadnę po samochód, ogarnij się!
Pustą szklankę filmowo puściła po blacie i ruszyła w stronę przedpokoju. Po chwili zerwała płaszczyk z wieszaka i już wołała taksówkę, zmagając się z torebką. Otworzyłem drzwi. Stała za nimi sąsiadka z ogromnym kawałem jakiegoś roztrzęsionego deseru na obiadowym talerzu. Lekko otworzyła usta ze zdziwienia, ale nie wypłynęły słowa powitania i reklamy nowego specyfiku, którego degustacja wyraźnie mi zagrażała. I tylko Marzenka nie straciła rezonu:
- Jak to było? Giętkie pnącze… stałe łącze? – Wsadziła palec w deser niesiony przez sąsiadkę, po czym lubieżnie wessała go w usta i przesunęła kilka razy – Zapomniałeś dodać: miękka breja… lepsza niż Bareja! Czekaj, czekaj, jak to się nazywa? Jakoś tak mądrze, nie? … gero coś, geratro… gerano, coś ze starca z filią, jak pedofilia, tyle że w drugą stronę! Do tego rzeczywiście wystarczy piżamka… koszty tnij, tanio rżnij! Pa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz