Prawdę mówiąc żenują mnie pytania tego rodzaju. Z automatu ciśnie się odpowiedź: nie znalazłem, bo nie szukałem. Wiąże się to oczywiście z ryzykiem szycia łatek: ponurak, pesymista, przegrany. Wszak otoczenie z nieopisaną wręcz pasją znaczy i upraszcza wszystko, żeby oswoić niezrozumiałe. Pakuje w szufladki (i to bez pytań pomocniczych) dezerterów, którzy odstają od normy „wszyscy”, bezczelnie nie dążą do ekstazy w propagowanej formie i z determinacją unikają jednorazowej erupcji szczęścia, której miało wystarczyć na resztę życia.
Gdy po raz kolejny dotarło pytanie o szczęście, spróbowałem zadać sobie pytanie przekorne: czy bez szukania szczęścia jestem nieszczęśliwy? Czy leksykalny brak paraliżuje i odbiera piękno trwania? Zachwyt otaczającą przyrodą? Czy pozbawia zadumy i uniesienia w dowolnej dziedzinie, tylko dlatego, że nie jest to uniesienie permanentne, rozłożone na całość egzystencji? Czy nie przynosi powodu do uśmiechu, zauroczenia widokiem kobiecych nóg i talii, dostrzeżenia odwiecznie szumiących fal morza, miny kota, radości płynącej ze spotkania z bliźnim? Czy fakt, że nie zastanawiam się nad „byciem szczęśliwym”, powoduje, że przestaję nim być?
Uginam się pod próbami znalezienia wśród znajomych tych spełnionych, ale częściej odnoszę wrażenie, że swoim życiem nie ilustrują głoszonych tez. Wychodzi, że krowa, która dużo ryczy mało mleka– przepraszam – szczęścia daje. Może jest tu coś z ducha anegdoty o spotkaniu zachwyconego ze zblazowanym. Widzisz ten piękny las? Nie, drzewa mi zasłaniają. Ci, którzy najczęściej o nieustające szczęście walczą, przegrywają z nim w swojej codzienności. Zdaje się, że szukają bliżej nieokreślonego WOW!, które za nic nie chce się materializować. Czemu tak się dzieje? Odwołam się do mądrzejszych od siebie. Kilka tygodni temu przeczytałem wywiad z profesor etyki z KUL-u, s. Barbarą Chyrowicz (Pochwała codzienności, TP nr 10/2018), która mówi między innymi:
Może wystarczy zrozumieć, że codzienność jest nader bogata i piękna? Że sinusoida ekstremalnych przeżyć wcale nie jest nam potrzebna, żeby uznać życie za spełnione? Proszę spojrzeć na otaczającą nas przyrodę: zmieniają się pory roku, drzewa spokojnie rosną i umierają stojąc, a człowiek nieustannie „wariuje”. Jakby w krzątaninie codzienności nie można było odnaleźć radości życia! Nie mówiąc już o heroizmie, pewnie innym, ale nie mniejszym czasem niż zdobywanie ośmiotysięczników.
I tak docieramy do sedna wariowania dla szczęścia. Coraz silniej ulegamy presji medialnej. Portale społecznościowe, telewizja, kolorowa prasa, przy pomocy gwiazd, polityków, sportowców, biznesmenów, celebrytów, przekonują nas, że codzienność będzie nijaka i daleka od możliwości smakowania szczęścia bez ich wzorca. Przegramy życie, jeśli nie poddamy go nieustającemu dzianiu się, przetaczaniu w podróżach, wyzwaniach, osiągnięciach, wzlotach i twórczych zmianach koncepcji. Gdy poruszamy się raz ustanowionym torem tracimy życie, bo piękno piękniejsze niż nasze pozostaje obok. Jeśli nie realizujemy wskazanej recepty, skazani będziemy na nieszczęsne utraty dnia po dniu. Nasze żyćko podobne będzie do papieru toaletowego, co to jak wiadomo szary, długi i do d…. Tymczasem i ten papier od dawna kupujemy wielowarstwowy, miękki i kolorowy, więc niekoniecznie trafna metafora.
Jeśli nawet znajdziemy miejsce w codzienności ubarwionej na naszą miarę, mamy już cudowną pracę, rodzinę, w której panuje względny ład, pasje, które dodadzą skrzydeł i tak nadal nie będzie to raj. Gwóźdź programu tkwi w tym, że ludzie nie doceniają prostego faktu: jedyną mglistą istotą szczęścia jest droga do jego osiągnięcia, a nie posiadanie. Każda jego wizja ulatuje w chwili docierania do spełnienia. Po chwili pojawia się nowy adres, kształt, zapach i smak, do którego pcha malownicza siła niezaspokojenia. Jednak i ten kolejny, posiadany przez moment finał dążenia, stopi się jak śnieżna gwiazdka w ciepłej dłoni. Bo przypadłością człowieka jest niegasnąca tęsknota i niepewność wyboru drogi i to odwieczne: „czegoś żal i kogoś brak”. Jak dopowiada s. Barbara Chyrowicz w dalszej części wywiadu:
Z doświadczenia wiemy, że w każdym wyborze jest coś niewybranego, a w każdej miłości coś niekochanego. Nie ma co wmawiać ani sobie, ani innym, że trafny wybór to taki, w którym nie ma buntu, bólu, cierpienia i zmagania. Takie wybory i takie życie po prostu nie istnieje, trzeba zaakceptować niewybrane w wybranym.
Dlaczego tak trudno ludziom zaakceptować niewybrane w wybranym? Bo nigdy nie mamy pewności, czy decydując się na coś, nie tracimy więcej tam, gdzie akurat być nas nie może. Czemu więc nie wystarczy prosta świadomość, że istotą bytu jest przede wszystkim niepewność jutra? Może jednak warto chwytać dzień, najmniej ufając przyszłości, szczególnie tej z krainy „co by było gdyby”?
Czy narastający głód szczęścia to kwestia nieprzystawalności życia do wyobrażeń o nim? Braku erudycji? Problem niezdolności pozbywania się złudzeń pod wpływem doświadczeń i tkwienie za wszelką cenę w przekonaniu, że kolejny wybór będzie ostateczny? Może nadmierne przywiązanie do życia każe bezwzględnie wierzyć w możliwość znalezienia recepty na szczęście? Bo potem pstryk i … niebyt. Koniec złudzeń. Nawet nie poczujemy się oszukani, nawet nie zdążymy zapytać: co ze szczęściem? Kto by miał drążyć w nicości? Łatwiej mają z pewnością wierzący, którzy przyjęli zasadę św. Augustyna: niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Bogu. Ci przynajmniej wiedzą, że w życiu doczesnym nie ma o co zabiegać i niewielką wagę przywiązują do ziemskiego obrazu szczęścia jako namiastki, skoro to jedynie droga do tego właściwego, wiecznego.
Czy jednak da się żyć szczęśliwie bez wiary w szczęście? Pewnie tak, tylko może trzeba zmienić obszary działania, ustanowić inne priorytety, bo jak pisał filozof Henryk Elzenberg: Obejść się bez szczęścia, to sztuka. Sztuka znana: nazywa się „mądrość”.
Ludzie dążą do "szczęścia", Ale na pytanie czym ono dla nich jest to albo nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, Albo mówią o wygranej w lotto. No cóż...
OdpowiedzUsuń