poniedziałek, 5 marca 2018

Dzień jaskiniowca

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Stanął tuż przed biurkiem, zanim zdążyłem odpowiedzieć na coś w rodzaju „bry”. Drapał się po brzuchu, tuż nad klamrą z rogatą czaszką i czekał na znak. 
- Słucham – podniosłem głowę.
- E… bo ja spóźniłem się, nie?
- Umawialiśmy się?
- Miałem być na dziewiątą, na rozmowę o pracę.
- Ale z kim miał pan rozmawiać?
- Nie wiem, mówili, że mam przyjść.
- To znaczy, kto mówił?
- Ta pani. No tam, na dole, przy wejściu znaczy. Za deską, żeby tu przyjść. 
-  Ale z kim umawiał się pan na rozmowę?
- No nie wiem, na dziewiątą miałem.
- Jest dziewiąta czterdzieści pięć, a ja nie szukam pracownika.
- To gdzie iść?
- A skąd mam wiedzieć?
- Ale dzwonili do mnie.
- Kto?
- No nie wiem. Że mam przyjść.
- No i przyszedł pan i co? A może jakiś numer, z którego dzwonili?
- No. Zara… 583 …
- Chwila otworzę kontakty ze służbowymi numerami. No widzi pan, nie ma takiego numeru, więc nikt z naszego wydziału.
- To pan mi nie pomoże?
- No raczej.
- Ale pan tu pracuje chyba?
- Pracuje, ale nie szuka pracownika, sam jest pracownikiem.
- To po co pan tu siedzi, jak pan nie pomoże? 

    Godzinę później, bez łomotu do drzwi i bez „bry”, ale ze złamaną jedynką w rozpromienionym uśmiechu wtargnął następny. Wkraczał w radości odkrywcy zagubionego „ja”, cudem odnalezionego w czwartym okrążeniu śmietnika. Ta boćwina zameldowała u skraju biurka, że podanie przyniosła, na które oczywiście nie czekałem ani ja, ani nikt mi znany. Ale jakaś pani kazała i oczywiście nie wiedział jak pani na imię, jak wygląda i po jaką cholerę jej to podanie. Nie zauważył też, że ostrzyżony do skóry i z dwudniowym zarostem nie wyglądam na panią, nawet po nietrafionej kuracji hormonalnej. Przyjąłem w końcu papier, przeczytałem, ale było to podanie o pracę na nieistniejące u nas stanowisko. Cóż zrobić? Zastanowiłem się, czy opróżniłem pojemnik niszczarki. Strasznie się zacinała przy tym napływie demonów intelektu.

    I jeszcze trzech takich tego dnia. Jeden nie rozumiał, że Joasia nie pracuje tu od pięciu lat z górą i wywiódł mi jej pochodzenie do czwartego pokolenia, pół godziny w dupę. Kolejny żądał ode mnie kwitu, że trzydzieści lat temu był uczniem szkoły przyzakładowej jakiejś fabryki, która rzekomo ma archiwum w moim budynku, czterdzieści minut w plecy. Następny przyszedł z wiadomością, że szwagra jego żony konia syna brat kiedyś tu pracował i teraz muszę załatwić pracę jego córce. Pomyśleć, że wyrzucić ich nie można, taki urząd, przyjazny petentowi.

Ostatecznie przetrwałem! „Nie lubię poniedziałków”, pociągnąłem cytatem wskakując do kolejki miejskiej. Z daleka zobaczyłem jedyne wolne miejsce, tuż za rozsuniętymi drzwiami. Wkrótce okazało się, że niecała jego połowa jest wolna, bo po sąsiedzku zagościł demon ogłady. Najpierw rzuciła się w oczy rozchylona paszcza, ze wzrokiem zatopionym w ekranie smarkfona. Szeroko rozłożone uda wkraczały w strefę upatrzonego przeze mnie miejsca i jeszcze szerzej tkwiło tam jego kolano. Pozycja wskazywała, że w spodniach wiezie atrybuty rozpłodowego knura i koniecznie musi obwieścić to światu aneksją przestrzeni. Ale, że był to dzień zły już w zarodku, nie zamierzałem sugerować supersamcowi, że powinien dostrzegać innych. Gadać mi się nie chciało. Absolutnie nic nie wskazywało, że do tego rycerza da się przebić ludzką mową pod zakuty łeb. Z impetem wpasowałem się w całość wolnego miejsca, aż racica mu odskoczyła. Wyrwany z krainy pstrykających bąbelków absolutnie nie zamierzał odsunąć golonki. Nawet chciał coś warknąć. Spotkał jednak mój wzrok, którego nie powstydziłby się kapral Wiaderny z Krolla, rzucający ulicznemu awanturnikowi słynne: nawet mi nie drgnij!… i knur nie drgnął. Pstrykał bąbelki z większą agresją, aż dobiliśmy do przystanku. Ale i tu łatwo nie było, bo przy drzwiach wagonu zastygł kolejny fan zmasowanego odmóżdżenia sieciowego i nic sobie nie robił z guzika otwierania drzwi, który zasłaniał szczelnie plecami. Szybkim strzałem pięści - między plecy a guzik - oburzyłem go na tyle, że odstąpił i umożliwił wyjście z wagonu. Przypomniałem sobie, że to jednak niekoniecznie kwestia pokoleniowa, bo ten był dwudziestolatkiem. Z rana zaś, w drodze do pracy, tą samą metodą przekonałem około pięćdziesięcioletniego kloca, że utrudnia wysiadanie pasażerom, których nie jest w stanie zauważyć, mimo porannego tłoku.
  
W szatni siłowni, na niewielkiej powierzchni, przebierało się blisko trzydziestu facetów. Ciasnota, temperatura i aromat męskości wyraźnie osłabiały wolę zmagań z ciałem. Trąbka odwrotu wybrzmiewała mi pod czaszką przez kilka sekund, zwłaszcza, że nie mogłem dojść do wyznaczonej szafki. Jakiś trzydziestolatek zawalił garderobą wąskie przejście między ścianką luster a rzędem ławek. Torba i jej zawartość stanowiły nielichy nasyp, którego właściciel, teraz nagi jak go chlew stworzył, zamachał wesoło ołówkiem penisa, zabrał mydło i poszedł pod prysznic. Ruszyłem z zamiarem wykopania tej górki szmat na środek szatni, ale nie zdążyłem. Uprzedził mnie napastnik z przeciwka. Pociągnął z prawej na tyle skutecznie, że stosik przeleciał bez większego rozproszenia, gdzieś pod przeciwległe mebelki. 

    Podziękowałem uśmiechem i tak utorowaną drogą ruszyłem pod wyznaczony numer, ale wewnątrz znalazłem kolejny dowód życia wśród jaskiniowców. Na półce odzieżowej tkwiło pośniegowe błoto z grubym żwirem, a w tym leżał złamany jedyny wieszak. Wypuściłem wiąchę, którą wstyd tu przytoczyć i poszedłem po papierowy ręcznik. 

    Miło umęczony treningiem wróciłem do szatni z frustracją wyładowaną na tyle, że gotów byłem zamknąć uśmiechem zwariowany dzień. Strumień wody spływał na plecy, gdy w kabinie obok rozległo się głośne siąpanie nosem. Trwało jakiś czas i wybrzmiało zaciągnięciem spod serca, a w zakończeniu tępe charknięcie, miękko plasnęło flegmą o terakotę. Zaraz potem usłyszałem, że typ wychodzi z kabiny i pogwizdując wyciera się na środku pomieszczenia. Znalazłem się tam obok w chwili, gdy po raz kolejny pociągnął serdecznie nosem i splunął sobie pod bose nogi. Tym razem przyszedł do mnie cytat z innego klasyka. Kapitan Wagner w filmie CK Dezerterzy powiada: Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić pańskie postępowanie. Od siebie zaś powinienem wyprowadzić pięść w to oblicze tęskniące do człowieka, ale czy należało schodzić na ten lewel? Bez możliwości porozumienia?

    Wiązałem buty, ucieszyłem się, że za chwilę znajdę domowy azyl. Pomyślałem, że każdy mieszkaniec, każdej miejskiej dżungli, każdego dnia, mógłby wyliczyć takie przypadki albo gorsze, bo jest ich coraz więcej, więc o co kaman? A jednak ciągle zadziwia, jak bardzo postęp cywilizacyjny pozostaje bez wpływu na społeczne uwstecznianie. W zasadzie można powiedzieć, że im więcej dronów nad nami, im więcej przed nami samochodów nafaszerowanych elektroniką, im bardziej miniaturyzujemy wielofunkcyjne urządzenia, które aplikacjami ułatwiają życie, tym bardziej wracamy mentalnie do jaskini. Jakiś czas temu czytałem gdzieś, że każdy człowiek nosi w sobie gen neandertalczyka. Wygląda na to, że ów gen, wcale nie trwa uśpiony, on nieustannie upomina się o swoje. A w tej sytuacji, rzeczywiście potrzebujemy intensywnych prac nad sztuczną inteligencją. Wygląda na to, że ludzka nas nie uratuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF