piątek, 24 grudnia 2010

Obchodzenie stajenki

    Czy można jeszcze coś dorzucić do wszelkich za i przeciw w kontekście świętowania? Polacy generalnie dzielą się na tych, którzy świętują w rodzinnej atmosferze, puszczając fortuny na prezenty i suto zastawiony stół, na tych, którzy nad rodzinną atmosferę wynoszą pragnienie ucieczki za góry i morza, byleby nie uczestniczyć w maratonie przez zapchane hipermarkety i galerie handlowe, i na tych, którzy rodzinnie wyjeżdżają, by świętować inaczej. I żadną z tych grup nie zajmę się szczególnie, media wyręczyły mnie w tym do bólu. Pozostaję pośród tych, którzy są wierni tradycji i choć różnie się z nią rozprawiają, szykują się do świętowania w domu. Cóż można tu zobaczyć na przestrzeni minionych lat? Niby niewiele. Na przykład to, że znowu przygotowania zajmą dużo więcej czasu niż samo świętowanie. Choinki mamy prawie wszędzie, z przewagą naturalnych, karp pływa w gotowości do zarzynania, serniki, keksy, makowce pachną po klatkach schodowych i mieszają się z kwaśnym smrodkiem duszonej kapusty, niby jest jak było, a diabeł i tak chichocze w szczegółach.

Czego jest najmniej w polskim świętowaniu? Wszystko wskazuje, że najmniej w Bożym Narodzeniu zostało Bożego Narodzenia właśnie. Dlaczego? Poddajmy to spontanicznej obserwacji. Kartki świąteczne. Kto jeszcze pamięta, że jest taki wynalazek przeszłości? Prawda, że całkiem sporo z nas? A jakie to niewygodne! Ile zabiegania wymaga? Bo nie dość, że wybrać trzeba, wypisać, to jeszcze pójść na pocztę, odstać swoje po znaczek, wyślinić go, wrzucić koperty do skrzynki. Tymczasem, gdy zdecydujemy się na katorgę wysyłania kartek, w ich wyborze coraz mniej grafiki emblematycznie i tematycznie związanej z istotą tego święta. Na kartkach znajdziemy zaśnieżone choinki, bombki, serduszka, gwiazdki i gwiazdeczki, ale poza kościołami już ciężko znaleźć kartki ze żłóbkiem, stajenką, pochyloną Maryją nad dzieciątkiem.

Gdy jednak ruszymy z życzeniami świątecznymi szybką ścieżką esemesową, zyskujemy bardzo na czasie, bo można życzyć naraz wszystkim zebranym w książce telefonicznej. Sęk w tym, że życzenia trzeba wyważyć i raczej ominąć wspomnienie o Bożej Dziecinie, co błogosławi małą rączką i wnosi nam radość, pokój i nową nadzieję na lepsze jutro. Lepiej nie przeginać z tą religijną wymową, bo tolerancja najważniejsza, a w książce może utkwił numerem taki, co odszedł od wiary, porzucił Kościół albo taka, co żyje w wolnym związku, albo i inna, co rozwiodła się z mężem. Po co im z wiarą wyjeżdżać? Poza tym religia jest na tyle są passe, że lepiej nie ryzykować niepoprawności politycznej. Lepiej nie narażać się na miano wstecznika, konserwy, mohera, bo przecież nie wszyscy muszą wiedzieć, że Dziecina na świat nie przychodzi wyłącznie dla wiernych, co się dobrze mają.

    Gdzieś niepostrzeżenie i po cichu przerobiliśmy religijną sferę na tyle bezpiecznie, żeby w życzeniach – także tych wypowiadanych pomiędzy całowaniem obcych ludzi na przymusowych wigiliach firmowych – wyrzucać z siebie szybko i dyskretnie wesołe, pogodne, zdrowe, rodzinne święta, byle nie powiedzieć jakie, bo po co zaraz Boga do tego mieszać, jakoś nie wypada publicznie, a wszyscy i tak wiedzą o co chodzi.

    I tu przychodzi na myśl pytanie: dlaczego zatem na Pasterce pełne są kościoły? Wszak to Eucharystia w Kościele Katolickim, tym wstecznym, skostniałym, nieczułym na zmianę świata i jego realiów. W dodatku Msza w środku nocy, a jednak takie tłumy walą i to w dobie wiary – obciachu? Dziwne? E tam. Jest jedno słowo wytrych, które to skutecznie załatwia: tradycja. Zwyczajowo się idzie, bo się szło: z dziadkiem i babcią, z mamusią i ciocią, śnieżek padał, śnieżek chrupał, tup tup, się poszło, się posłuchało w powietrzu nocy o tym, co „wśród nocnej ciszy” i był nastroik, był zapach choinek, były organy, daszek ze słomy, figurki gipsowe pasterzy, aniołek co główką kiwał na dziękuję przy wrzucanej monecie i sianko wokół. Ach! Cóż za cudna emocja zawisła… będzie się ciągnąć do następnej Pasterki… bo jak człowiek rok do kościoła nie chodzi, to potem fajnie tak pójść i wyjść… zawiesić na kilkadziesiąt minut niechęć do moherowych wsteczniaków. Trzeba tylko czujnie się rozejrzeć, czy aby się nie schować przed menedżerem, kierownikiem, sekretarką, przed sprzątaczką co doniesie albo przed koleżanką, co rozpowie po działach, bo im też niezręcznie by było. Po co rozgłos, przecież to tylko taka tradycja.

Historia bywa jednak ironiczna. Podsuwa szybko refleksję, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, gdy komunizm próbował wypchnąć z naszej tradycji chrześcijańskie Boże Narodzenie i wcisnąć w wolne miejsce Dziadka Mroza, niosącego prezenty w Nowy Rok, naród polski był tak silnie zjednoczony. Trwał przy Kościele i demonstrował przekonanie, że nie ma tradycji bez katolickiej wiary. Dziś naród popycha wózki w hipermarkecie, w takt rozwrzeszczanych znudzonych dzieci, otoczony zgrzytem kółek, krzykliwym nawoływaniem, kłótniami małżonków o nadmiar lub niedobór produktów i rytmami przesłodzonych amerykańskich pioseneczek o dzwoniących dzwoneczkach i białych świętach. Jakoś tak wygodnie jest narodowi, gdy z radością przyjął, że przygotowanie do świąt jest ważniejsze niż świętowanie Bożego Narodzenia. O tym właściwym charakterze świąt mówi się tylko w murach parafialnego kościoła, na kazaniu, podczas rekolekcji. W prawdziwym życiu, tu i teraz, najważniejsza jest przecież choinka, gwiazdka, prezent i potrawy, bo choć się narzeka na zabieganie, dobrze jest się potem sycić w poczuciu, że pot i ból przygotowań się opłacił. Gdy jednak naród się zreflektuje, że już nazwa świąt jest niepoprawna politycznie, nie pasuje do reguł demokracji i tolerancji, za jakiś czas i nazwę zmieni. Na Białe Święta, Święto Podarunków dla Wszystkich, a może na Święto Uwalniania Karpia? To ostatnie z pewnością byłoby postępowe i na czasie i dobrze służące parytetowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF