środa, 21 października 2009

Kino dojazdowe

Niedzielne popołudnie i nagle żona rzuca nieśmiałą propozycję: a może byśmy poszli do kina? Uniesiony, z radością i w zachwycie, zbudowany niespodziewanym spontanicznym odruchem, a jeszcze bardziej niezmiennym pragnieniem uczestnictwa w kulturze, natychmiast kliknąłem link „kino” na stronie trojmiasto.pl. Córcia stała już za plecami i z nieskrywaną dumą i zachwytem w głosie wykrzyknęła: o! to aż osiem kin mamy w Gdańsku! Tak, potwierdziłem, mamy jeszcze dwa w Sopocie i jedno duże w Gdyni.

    Ale jej entuzjazm jakoś nie zdążył się udzielić, bo z całej listy tytułów, niespodzianie, rzucił mi się w oczy Drugstore Cowboy, który miał premierę w 1989 roku, o ile pamiętam. Szukałem innych tytułów, które poznałem choćby z recenzji tygodników i gazet. Zobaczyłem jeszcze inny znany już dawno tytuł: Czas apokalipsy. Powrót z 2003 roku. Zacząłem zachłannie szukać polskich filmów, wszak całkiem niedawno zakończył się najważniejszy festiwal w Gdyni, więc może coś, gdzieś, jakoś da się zobaczyć, choćby spośród nagradzanych i głośnych medialnie. Przegląd tytułów w repertuarze ośmiu kin szybko sprowadził mnie na ziemię. Jedyny, rdzennie polski i świeży film, to Galerianki.

  
Według licznych świadków ściąga tłumnie młodzież, przekonaną, że idzie na zajefajną komedię. I podobno, wbrew wszelkiej logice, młodzież zaśmiewa się na seansie do końca, choć momentami nieco na siłę, a wówczas śmiechy mocno już przerywa chrzęst kukurydzy.
    Z braku nadziei na polski film, ruszyłem na poszukiwanie światowych nowości. Trzeba było tylko pokonać gąszcz filmów dla dzieci, przedrzeć się przez pajęczyny arcydzieł typu Piła VI i Dystrykt 9, by w poczuciu zwycięstwa wyłowić z brei Przerwane objęcia Almodovara. Zwycięstwo? Żadną miarą! Na osiem gdańskich kin wszędzie proponowano seans o godzinie 14.00 lub 22.00. Zważywszy na fakt, że głód kultury dał żonie znać w porze głodu fizycznego, a więc około 15.00, nie pozostał nam żaden wybór. Wszak nie zostawimy dziecka samego w domu, ani nie podrzucimy znajomym bez uprzedzenia, o 22.00 w niedzielę, na czas dwugodzinnego seansu. Tym bardziej, że w poniedziałek trzeba wstać do pracy, najpóźniej o 6.00. A swoją drogą, gdy się wie, że na taki film nie przyjdą tłumy, jaki sens ma jego wyświetlanie o takich godzinach? Czy to nie jest przypadkiem sranie w michę, z której się żre?

    Kino tej niedzieli zostało jedynie możliwością do spełnienia i położyło się cieniem refleksji, o tyle bolesnej, że ciążyła w niej bezradność, ale wobec czego? Do kogo mieć żal i pretensję? Do „Polityki”, „Gazety Wyborczej”, do „Tygodnika Powszechnego”, że publikują recenzje ciekawych filmów, których nie można obejrzeć w kinie? Nie sposób mieć pretensji do kin. Jakich tam kin? Do kołchozów kinowych mielących kasę i kukurydzę, lejących colę i szatkujących ruchome obrazki. Dostarczają produkt najsilniejszych dystrybutorów, których stać na kreowanie zapotrzebowania. Robią swoje, bo mają przemielić stosowną ilość popeliny, aby zrealizować plan sprzedaży. Nie mają obowiązku nadążać za trendami, za nagrodami z festiwali, za recenzjami i upodobaniem kinomanów. Więc o co halo? Największe chyba o to, że powyższe fakty łyknąłbym łatwo jak tran z wieloryba, gdybym żył w jakimś Piździkowie Dolnym, gdzie nawet objazdowe kino nie dociera do remizy, bo ostatni operator zapił się na śmierć, nyska przerdzewiała, a wójt nie ma unijnej dopłaty do kultury. Tymczasem Wikipedia podpowiada mi, że mieszkam w mieście, które liczy sobie niemal pół miliona mieszkańców, dysponuje czterema wyższymi uczelniami publicznymi, kilkoma niepublicznymi, co dodaje dobre kilkadziesiąt tysięcy ludzi, przynajmniej od października do czerwca. I co? Mam uwierzyć, że w tym zagęszczeniu ludzkim nie znajdzie się kilkadziesiąt osób, dla których można pokazać w kinie produkcję, jakiej poświęca się wywiady, opinie, recenzje i relacje z różnych festiwali filmowych w kraju i Europie? A może zarządy kinowych kołchozów, DKF-ów i ostatnich kin studyjnych chcą mnie przekonać, że jednak żyję w blisko półmilionowej wiosce o mentalności fana wypierdalanek na lodzie i nie ma po co ściągać filmów innych niż Piła VI?

Najbardziej zasmuca postawa twórców polskich filmów, którzy tak ochoczo narzekają na brak publiczności i opór dystrybutorów. Rzekomo poprawia się jakość rodzimej kinematografii, ale nie idzie za tym wzrost oglądalności polskiej produkcji ostatnich lat. A jak ma iść oglądalność, jeśli publiczność nie ma dokąd pójść? Co może zrobić średni statystyczny fan polskiego kina, żeby zobaczyć obrazy tworzone w ciągu minionych dwóch lat? Może porzucić pracę, obowiązki, rodzinę i jeździć jak kraj długi i szeroki od niszowego festiwalu po festiwale huczne, tylko nie wiem, kto utrzyma jego rodzinę i banki, którym zawsze coś wisi. Średnio wartościowy fan polskiego filmu może czujnie obserwować półki w Empiku i czekać na płytę dvd z nowością, tyle, że jej cena przekroczy przynajmniej trzykrotnie cenę kinowego biletu i zakup okaże się ryzykowny o tyle, że dzieło może być jednorazowego użytku, z racji swojej wartości estetycznej i artystycznej. Pomijam już fakt, że mówimy o produkcji kinowej, a nie telewizyjnej, której i tak nikt nie dołączy do Vivy ani Twojego Stylu. Jest jeszcze wariant dla cierpliwych fanów: odczekać dwa, może trzy lata i zobaczyć film w telewizji publicznej lub w „Kulturze”, jeśli ta jeszcze będzie istniała, ale to też nie zastąpi oglądania na wielkim ekranie. Ostatecznie pozostaje wariant złodziejski, czyli piracki, jak mówią w pewnych intelektualnych kręgach. Tyle, że nie wiem, czy jakiś pirat jest jeszcze wystarczająco zdeterminowany do kopiowania polskich dzieł przy tak kiepskiej ich dystrybucji.

    Jeszcze jedna błyskawiczna myśl śmignęła mi przez głowę z tej bezradności. Skoro tak ciężko o dobrych dystrybutorów, to może Polski Instytut Sztuki Filmowej weźmie pod rękę Stowarzyszenie Filmowców Polskich, zrezygnują z jednego projektu w roku, a ze ściepy, w ramach publicznej misji i promocji sztuki, wynajmą chociaż jedną salę, chociaż w jednym z kin dużego miasta, by raz w miesiącu dać szansę własnej produkcji? By dać szansę ostatnim takim, co szukają kontaktu z polskim filmem. A jak i na to ich nie stać? To może stać chociaż na busika z kinem dojazdowym do sali MOPS-u i etat dla pana Edka rozlepiającego plakaty z zaproszeniem na polski film.

1 komentarz:

  1. Autor trafił w sedno mówiąc, że w społeczeństwie drastycznie upada etos inteligenta, na co potwierdzeniem niech będzie ostatnie dzieło Camerona :D

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF