Cóż za urzekający czas, szczególnie dla filologa, którego nieustannie zaskakują neologizmy i inne twory języka, lśniące błyskiem nowości. Jakiś czas temu rzucił mi się w oczy termin “psiecko”, ale po rozpoznaniu źródła, uznałem, że to kolejna fanaberia niedojrzałych emocjonalnie dziewczynek, influencerek modowych, tiktokerek i innych medialnych płodów epoki, które próbują dorobić ideologię do nicnierobienia i osiągnąć klikalność, gdy ta stawia wymagania. Machnąłem ręką i usunąłem z głowy przedrostki “psi” na dość długo. Kilka dni temu znowu wpadł mi w oczy nagłówek: Nie będę miała ludzkich dzieci. Jestem “psią mamą” i mam dwóch “psynów”. Ironia draśnięta raz jeszcze chciała to zbyć, dodając w głowie komentarz: a co z psiężem? Czy na pewno wystarczy psynek, nawet jeśli wyliże? Buźkę też? Ale tą drogą nie idziemy, przywołałem sarkazm do porządku. Nie ta bajka literacka, a i bez mojej wydzieliny wszelkie perwersje wystarczająco zapluwają sieć.
Coś tu nie zagrało, a niegasnące pragnienie dzielenia włosa na czworo szybko odpaliło czerwoną lampkę. I po co taka alternatywa? Dziecko albo pies czy kot? Jako sześciolatek miałem w domu papugi, potem kanarki, w późnej podstawówce rybki, dalej chomika, na koniec psy. Rodzicom jakoś nie przyszedł do głowy argument, że ten zwierzyniec jest zamiast mnie. Wręcz przeciwnie: pojawienie się dziecka kusiło pozyskaniem innych stworzeń, żeby potomstwo zaciekawić i uczyć współistnienia i odpowiedzialności. Moje własne dziecko też ma w domu kolejne koty i gdyby nie metraż, dawno dokonałoby pełnej kotyfikacji stadnej lokum, z hamaczkami i budkami zamiast szafek.
Zwykło się uważać, że w rodzinie ludzkiej zawsze jest miejsce na międzygatunkową, ale czy zamiast tej pierwszej? Zwierzę w domu służy dobru całości, to truizm przecież. Dyscyplinuje, łagodzi atmosferę i przede wszystkim pozwala pielęgnować miłość do ludzi i do braci mniejszych w takim samym stopniu. Pozwala zachować harmonię stada: dziecku umożliwia właściwy rozwój w trosce o inną istotę, a zwierzęciu daje poczucie bezpieczeństwa i przynależności do gromady. Po co to sztucznie rozdzielać? Niestety, mój mózg nie wierzy modom, więc drąży. Pokoleniu Z – bo tu tkwi początek tej nowomowy - idzie o mniej lub bardziej uświadomione maskowanie właściwego powodu ucieczki od macierzyństwa. Lęk przed ciążą deformującą wymuskane ciałko? Pewnie też, choć - jak widać na ulicach naszych miast - sporo tych ciałek nie troszczy się o figurę i raczej nie potrzebuje kamizelek ratunkowych, gdy fala wymiecie je za burtę. Utrata atrakcyjnej sylwetki raczej nie grozi, ale słowo „połóg”? To już dodaje trzęsiawki, a możliwość depresji poporodowej? Na samą myśl ustawia w kolejce do terapeuty. Tymczasem surogatek wciąż zakazuje prawo. Podejrzewam, że mimo wszystko pozorne to przyczyny.
Gwóźdź programu tkwi w trumnie postaw społecznych, a influencerkom i tłumom ich fanek daleko do troski o przyszłość narodu. Znacznie bardziej doskwiera im myśl o konieczności przeniesienia uwagi z siebie na urodzone dziecko i to na wiele lat! Czarno połyskuje wizja końca życia rozpiętego między nowinkami kosmetycznymi, fitnessem a modnym klubem. Nie ma to jak wrzucić dobrze brzmiącą ideę w miejsce przeznaczone na macierzyństwo. Pudel toy zamiast rozwrzeszczanego gówniaka, który czegoś chce i tkwi kleszczem w botoksie przez trzy dekady z rzędu albo dłużej. To jest to! Dzieciak, wiadomo, kładzie się, ryczy i rąbie piętami jak nie dostanie. Wiecznie rości o coś pretensje, a ostatecznie powie, że byłyście rodzicem toksycznym, więc bez żalu spakuje do przytułku dla starych i zużytych rodzicieli. Pudelek tymczasem taki malutki i miły w dotyku. Bawi, wypełni insta, ucieszy, pomerda ogonkiem, piłeczkę przyniesie, a tylko jednorazowy wydatek dziesięciu tysi, nie licząc karmy i weta.
I tu już w zasadzie mógłbym zakończyć temat, spleść rączki na klacie i błysnąć samozachwytem. Tymczasem z tyłu głowy pobrzmiewa jeszcze jeden przeczytany gdzieś fragment: To chyba jest tak, że naprawdę odpowiedzialni ludzie nie mają dzieci. Ja jestem taką osobą i nie chciałabym na siebie brać wielkiej odpowiedzialności za wychowanie i przyszłość tych dzieci. Tylu ludzi chodzi po świecie skrzywdzonych przez rodziców, którzy uważali, że najlepsze, co mogli zrobić, to się rozmnożyć. A ich dzieci są dowodem na to, że zrobili to źle.
Pierwsze uderzenie refleksji szufladkowało autorkę, jako istotę ograniczoną, skoro tkwi w przekonaniu, że w wychowaniu człowieka rodzice odgrywają wyłączną rolę, podobnie jak w krzywdzie wyrządzanej potomstwu. Z jej słów jasno wybrzmiewa fakt, że nie ma własnych dzieci, ale sama była dzieckiem. Powinna zatem zdawać sobie sprawę, że rodzice wychowują tylko do pewnego momentu. Potem uchodzą za wzorzec dinozaura, dziadersów odklejonych od rzeczywistości albo przemocowców, którzy chcą niby dobrze, a wychodzi jak zawsze. W pewnym momencie w buty autorytetu wbijają się rówieśnicy, kreatorzy chwilowej mody, media, idole muzyczni, bohaterowie podcastów, szeroko pojęte otoczenie, dla którego rodzic ze swoim modelem życia wpisuje się - co najwyżej - w ostrzeżenie: rób tak, a będziesz nieszczęśliwym człowiekiem. Szczególnie, że samo pojęcie „szczęścia” każde pokolenie inaczej definiuje.
Czy nieposiadanie dzieci świadczy o wysokiej odpowiedzialności społecznej? Wcale niewykluczone, że mamy tu do czynienia z syndromem ewolucji społecznej. Świat jest już wystarczająco przeludniony, Ziemia mocno wyjałowiona, kataklizmy wiszą nad głową, a im bardziej pazerni ludzie będą się rozmnażać, tym mniej pożyteczne, a nawet destrukcyjne byty będą kształtować. Może niech zajmą się "psynkiem" i "psórcią". One muszą odegrać swoje role w marnych scenariuszach psiamamek i psitaciów. Jest szansa, że czworonóg nie zgłupieje i raczej na tym skorzysta. Niektóre przewodniczki po życiu dyktują mody na adopcję ze schronisk, a mniej nieszczęśliwych kudłaczy w klatkach, to więcej radosnych, choćby i w różowej kurteczce z kapturkiem. Psu raczej wszystko jedno w czym po parku sika, zwłaszcza, gdy tiktokerka radosna, a micha pełna.
Zostańmy zatem przy mądrości piewców międzygatunkowej rodziny. Po co inwestować najlepsze lata życia w istotę, której kształt ostateczny trudno przewidzieć? Nie wiesz, kiedy na własnej krwawicy wychowasz ekoterrorystę, ćpuna, konfederata czy psychopatę, który w końcu ukatrupi starego dla kasy albo za brak internetu. Przy okazji stracisz fortunę sięgającą miliona na edukację, wycieczki, fryzury, modne ciuchy, ajfony, hulajnogi, Erasmusy, auto na osiemnastkę i mieszkanie po trzydziestce, bo inaczej nie wyprowadzi się z domu. Tymczasem egzystencja modnej rasy pieska czy kotka, trwa znacznie krócej, a czas żałoby skończy się w następstwie sprowadzenia do domu nowego kłaczora rasy zgodnej z aktualnie obowiązującym trendem. Psynek wraz ze zgonem opiekuna, trafi najwyżej do schroniska, kocórka też, choć odgryzając uprzednio nosek kocimamci, która stężała po śmierci w domciu i nie otworzyła na czas saszetki Feliksa.
Mocne. Posiadanie dzieci (ludzkich) z zamiarem ich mądrego i odpowiedzialnego wychowania to moje największe wyzwanie życiowe.
OdpowiedzUsuń