poniedziałek, 1 lipca 2024

Cola dla artysty

Pamiętasz? W rozmowach o spełnieniu cytowałem plastyka, nazwisko bez znaczenia. Było takie pismo, „Magazyn sztuki”. Chyba lata dziewięćdziesiąte. Kupowałem sporadycznie, czasem przekonywało mnie coś z okładki. Przypadkiem trafiłem na wywiad po jakimś grand prix. Laureata, zapytano, czy czuje się artystą docenionym, spełnionym. Odpowiedział krótko: gdybym był spełniony, siedziałbym na plaży i pił Coca-Colę, nie miałbym już nic do zrobienia. Z jakiegoś powodu zapamiętałem, to było ważne. Tylko poczucie niespełnienia daje kopa. Naprawdę tak myślałem, wyjął mi to z serca. Ciągły brak zadowolenia z tego, co się zrobiło, popycha sztukę. Niedosyt dokonań otwiera drogę nowemu, gwarantuje dalszy rozwój! Tak jest chyba w każdej dziedzinie twórczej, tak ma każdy, kto poważnie myśli o stwarzaniu z niczego i po coś, dla kogoś! Wyraża swoje niepokoje, wyrzuca demony trawiące od środka, zderzające ze swoim kawałkiem czasu, epoki, którą mu dano. Przetwarza zachwyty, lęki, żeby zatrzymać cudzą uwagę, dać do myślenia albo odczucia. Zapamiętałem jedno zdanie, bo mówiło za mnie i do mnie, rozumiesz? Nie byłem sam, a dziś? 

    Gapię się na jakieś durne filmiki z tik-toka. Ta pokaże majtki, ten gładzi kotka, pajac klapnie żonę w dupkę, kumasz? A demony milczą! Zwiędły? Uleciały? Padły w nawóz współczesności. Dziesięć lat temu nie do pomyślenia, żebym siedział w koszulce nieumazanej farbami, przed monitorem albo telewizorem ze streamingiem i nie znajdował w sobie woli nawet na drobną grafikę czy plakat od siebie, z serca, choć kolejne zamówienia leżą w mejlach co tydzień. Nawet dają wolną rękę. 

    Coś tam robię, pewnie, z czegoś muszę mieć na bułkę z masłem. Ale ja nie tworzę, kumasz, ja manipuluję. Mam nazwisko, tak zwaną markę, więc daję czego chcą. Marketingowo nabijam butelkę tym bełtem oczekiwania mas i dodaję gazu z pierdnięć artysty, który mógłby więcej, ale nie ma dla kogo. Prawda, jakie to proste? Obie strony zadowolone: oni mają grafikę, plakacik, dowcip, to swoje disco polo dla oka, a ja mam na fajki. Tylko czy o to szło?    

Pytasz w czym problem? To trochę jak z publikowaniem książek. Po co dziś publikować, skoro więcej ludzi pisze niż czyta? Czy zatem jest jeszcze jakiś sens wieloletniej pracy nad czymś, co choćby w złotych okładkach wydane i w płótnie, będzie miało żywot jętki jednodniówki? Przysypanej przez tysiące jętek popkultury następnego dnia? Zwłaszcza, że niedługo nawet celebryci stracą fanów, znikną na śmietniku historii pod ciężarem badziewia produkowanego przez AI. Czy nie to samo czeka mnie w sztuce? Co mogę przy tej ilości memów, zdjęć w sieci, wystaw, komiksów, murali, nocy muzeów, galerii? Na jak długo da się zaistnieć? Przebić się do świadomości widza, w czasach, gdy muzealnicy w piwnicach trzymają dawno zapomnianych klasyków? Mam szansę? Dotrzeć do odbiorcy ostrzelanego dziesiątkami bodźców sensacji na minutę? Nakarmię się poczuciem spełnienia, działania, nadzieją sprawczości?

    Tak! Znam twoje zdanie! Będziesz siedział wpatrzony w dal i rąbniesz zaraz z grubszej rury, że to pytania na miarę XXI wieku! Że tego świata nie da się zatrzymać, bo dawno ruszyła kula śniegu i przyrastającą masą zagarnia coraz większe połacie. Przy okazji niesie błoto, szlam, suche liście i gówno, ale nadal jest w niej biel! Czy w związku z tym my, artyści, mamy polec? Zniknąć, poddać się, zrezygnować?

    A niby, kurwa, dlaczego nie?! Wiem, mówiłeś sto razy! Takich etapów w historii było sporo, a każdy kolejny "wynalazek" rzekomo niszczył sztukę, zapowiadał jej kres. Często mi tu wisiałeś na prowokacji Duchampa, który pokazał, że sztuki już nie ma, odkąd wpakował pisuar do muzeum. I w zasadzie Piero Manzoni zamknął furtkę ogrodów sztuki razem ze swoim gównem w puszkach za cenę złota. Niby sprawa się rypła, ale potem przyszli nowi barbarzyńcy i wypychali zwierzaki, sypali góry piachu w galeriach albo dymali pompki facetem na video. Zamknęli artyzm w rezerwacie pustego snobizmu. Zdało się, że po nas potop nie jest możliwy. Zalało nas szambo udające sztukę, aż wyskoczył Sasnal jak królik z cylindra i bazgrołkami podbił rynek, choć do dziś jego nazwisko nic nie powie Kowalskiemu i Nowakowi.  

    Wiem! Każdy z nas powinien robić swoje! To chciałeś powiedzieć? Czy to będzie gorsze, czy lepsze od AI? Ale sztuka będzie inna, będzie się rozwijać w zastraszającym tempie przez łatwość kreowania mód i budowania popytu. Ale ty, popieprzony optymisto, osobiście poniesiesz sztandar żywej wiary we wrażliwość, która w ludziach nie zaginie, a indywidualizm będzie doceniony. Tylko do tego trzeba wiedzy, erudycji, smaku! Tymczasem osacza nas ignorancja i wrażenia. Odrzucanie wysiłku w odbiorze i powielanie miernoty. Prosta dystrybucja "fajnego" i "zajebistego", które polajkuje tłumek followersów! Wszystko to przygniata indywidualność natłokiem, zagłusza sztukę krzykliwą chucpą stada rzucającego się na łatwo zbywalne, modne, rozrywkowe i powabne, co odbiera tworzeniu światło pojedynczego doświadczenia. I tak artystyczne, wyrosłe na gruncie talentu, umiejętności, wiedzy, głębi, marnieje nam w oczach albo dawno zmarniało.

Epoka Duchampa stawiała wyzwanie artystom z krwi i kości, gotowym negować jego postępowanie, ale ciągle wolnym od masowego rażenia, od totalnego skalania bezguściem prostaka. Byli wolni od łatwości roznoszenia wszelkiej szmiry wrażeń, bo nie było do tego tak gigantycznych narzędzi, jakimi człowiek dysponuje teraz. I ciągle udoskonala je, by ostatecznie pogrążyć kulturę w chaosie nadmiaru i chwilowości. Wszak otumanionym ilością, przytłoczonym nieustającą lawiną bodźców, łatwiej sprzedać każde gówno, byle błysnęło. Ludzie zbyt łatwo pozbawili się woli wznoszenia człowieczeństwa na wyższy poziom i to na własne życzenie. Sami stworzyli sobie dystopię, przez lenistwo i z wygody, a Nowy wspaniały świat spełnia się po cichutku, bez nacisków i presji. Wybierany! Nawet przez nikogo nienarzucany. Huxley by na to nie wpadł. 

Tak, wiem, zebrało mi się! Powiesz, że to marudzenie spełnionego. Ilu może żyć z własnej pasji? Z własnego tworzenia? Ja mogę, zgoda, w odpowiednim momencie zacząłem. Mam szczęście. Tylko jakoś ono do mnie nie dociera. Szczególnie tu, w pracowni. Moja roleta ma dziury i to coraz większe. Wbija tu kadr letniej plaży,  setek rozłożonych ciał, tusz smażonych w przegrodach z parawanów. Praży się ten ludzki ugór we fryturze hektolitrów kremu z filtrem lub bez, w smrodzie fryty z mrożonym dorszem, dosłodzony wonią gofra i peta. Ten widok za mocno mnie rozstraja, więc leję kolejną szklankę ciepłej i wygazowanej coli i dodaję lód. To jedno mogę w dzikim spełnieniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF