Nagły głód, zegarek, doświadczenie… w tej kolejności uznaliśmy że się wstrzelimy! Jest szansa, zanim kolejka stanie przed drzwiami. Tak. Mam z tym problem. Upokarzają mnie ogonki do talerza, z którego zjem, nie za darmo przecież. Swoisty syndrom czasów. Nawet, jeśli restauracje przesłonią przestrzeń miasta, niektóre zawsze będą potrzebowały naganiacza, (z serca mu współczuję), gdy inne zablokują przejścia rządkiem oczekujących na kawałek blatu i menu. Należę do przebrzmiałej epoki i to żenuje, z pozycji konsumenta dużo bardziej niż obserwatora. Choć to kolejki zwykle sprawiają, że poddaję się magii smaku albo cennika. Ulegam popularności lokalu i udaję, że nic się nie stało. Próbuję zachować klasę niczym goniec ekipy „Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta” wkraczający przez hol Victorii do baru mlecznego. Tym boleśniej, im mniej restauracyjnej alternatywy w tej części miasta. Mógłbym pójść chyba tylko na plastikową bułę z dopiskiem Mac albo na pobliskiego „kebsa”, że zacytuję potomstwo.
Niemal alarmowo podwożę żonę pod schody. Niech trzyma blat do dezynfekowania. Sam ruszam w poszukiwaniu dziurki pod cztery koła. Nie zaparkuję tu, gdzie miejsca na podjeździe wystarczy na trzy produkcje segmentu A i dwa rowery, choć stoi ich już pięć. Za plecami wielki parking z wolnymi miejscami, ale i z ostrzeżeniem: „parking prywatny”, z presją lawetowania, wpisaną w znak zakazu. Jeszcze ułuda ma się świetnie, jest nadzieja, że wbiję gdzieś niepostrzeżenie, choćby kilka machnięć beretem stąd. Tam, gdzie kusi gigantyczny plac parkingowy hipermarketu budowlanego, pusty w południe. Od niedawna najwyraźniej i tu straszą odpowiedzialnością finansową w wielkich napisach poniżej litery „P” jak „p…l się”. Ale mogę poudawać klienta sklepu przez trzy kwadranse?
Zajmuję jedno z dziesiątek wolnych miejsc i szoruję do sklepu zarejestrować samochód w zdalnym pulpicie, przyczajony pośród nabywców wanny i deski klozetu, a wszystko po to, żeby dostać naleśnika przy stoliku knajpy dwieście metrów dalej. Nie dziwi nic, to kraj paradoksów! Sam bym na to nie wpadł, gdyby nie fakt, że za zawłaszczanie przez jednych trzeba płacić wolnością drugich. Jadę na skraj hektarów parkingowych, bliżej restauracji, żeby czmychnąć jak złodziej, któremu odebrano możliwości legalnego zostawienia własnego samochodu. Dostrzegam niewielki pojazd ochrony we wstecznym lusterku, stoi tam z przyciemnionymi szybami, przyczajony za wielką ciężarówką. Obserwują przymuszonych, upodlonych, sprowadzonych do kantu mimo woli. I co mi zrobią? Założą blokadę, bo nie kupiłem sracza? Wezwą straż miejską? Przetną opony? Jak podejdą, wytłumaczę, że żona nie może zdecydować się na kolor terakoty, żaden nie pasuje jej do błękitu balkonowego badyla, więc czekam, krążąc po parkingu. Nakręcam się jak winny i widzę, że to działa, wciskam się w presję, która paraliżuje decyzję opuszczenia kabiny.
Z pomocą przychodzi natura, spuszcza rzęsisty deszcz. Otrzymuję w gratisie czas rozważań i teraz dociera, że z każdą życiową decyzją staję się coraz boleśniej zakładnikiem cudzego nieliczenia się z nikim i niczym. Pazerności, chciejstwa, lenistwa, chamstwa, srania na wolność i godność pobratymców. Kupuję mieszkanie w starym bloku z wielkiej płyty, bo mam widok na zieleń wokół i co? Przychodzi jakiś skurwysyn pazerny, szumnie zwany developerem i wywali mi zieleń, jebnie sobie kilka pięter betonu, tuż pod balkonami setek mieszkających tu piątą dekadę, po czym zapakuje trzysta sztuk ludzkiej trzody, podłączając pod jedną starą rurę rynsztoka i uniemożliwi wyjazd osiedlową dróżką, aż za czas jakiś wszystkich nas gówno zaleje. Kto mu zabroni? On już będzie pod palmami, poza zasięgiem.Jadę sześćdziesiąt kilometrów na ryby, żeby uciec od ludzi w bagienne rzeki Pomorza, w ostatnie dzikie ostępy, gdzie ludzka stopa nie ma czego deptać, cieszę się na myśl pobycia z pstrągiem i bobrami i co? Mijam kolejne hodowle pstrąga, i wielkie betonowe baseny, zabierające rzece wodę, by zwrócić jej szlam odchodów, resztek żarcia i ściek wszelkich chorób. Do tego okoliczne filce wyjebią ze swoich chałup i obór stare opony, wózki dziecięce, czajniki i kilometry folii opasującej wory nawozu, właśnie tu, nad wodę z napisem „Natura 2000. Obszar chroniony”, ale na wiochera to nie działa, bo „une tu nie chodzo”. Albo ogrodzą działeczkę, wbijając kołki z zasiekiem w dno rzeki, choć prawo wodne tego zabrania, jaki tłumok będzie się prawem przejmował? W drodze powrotnej znad rzeki mijam tutejszego „Kargula”, który tuż nad brzegiem hajcuje ogromne ognisko, wrzuca doń stare dywany, wykładziny, ramy i ogrodowe krzesła z plastiku. Wokół chodzą ludzie, ktoś kopie grządkę pod pietruszkę i czarną rzodkiew, inni jadą drogą przelotową przez wieś, nikt nie zwróci mu uwagi, na swoim jest. Wszyscy tu palą… i ja nic nie powiem, bo wrzuci mi głaz przez przednią szybę, tyle wygram.
Ucieknę ze świata realnego w wirtualny? Co zyskam zmuszony do obwarowania dziesiątkami loginów i haseł, których nie spamiętam? Mam nieustannie popierdalać przed tabunem ciasteczek i innych drobnoustrojów inwigilacji i stałego zagrożenia danych wrażliwych? Nawet wiadomości nie znajdę. Nie osadzę się w żadnej stabilnej wizji prawd, bo jest ich tyle, ilu lobbystów, interesownych manipulatorów, lanserów i spiskowców, a wszyscy chcą mnie wydymać z kasy albo rozumu. I tu jestem zakładnikiem wskaźników ekonomicznych albo politycznych przepychanek gnojarzy, toczących coraz większą kulę gówna do następnych wyborów. Teraz jeszcze ten kacap wykrwawiający Ukrainę! Pluje całemu światu w oczy, pokazuje, że historia niczego nie uczy, a Macron wydzwania do niego, przykładając demokratyczną miarę do psychola zsyłającego własny naród na zatracenie. Szuka w nim partnera do rozmów, bo nikt mu nie powiedział, że ma do czynienia z socjopatą. Dobro w człowieku wciąż przegrywa kręcąc bekę zła, jak sto, dwieście i tysiąc lat temu. Na nic rozwój kultury, cywilizacji, zawsze wyjdzie gdzieś bydlak z człowieka, spuści ze smyczy demony i bestie urojeń żądnych krwi i można protestować, żeby udowodnić sobie, że raczej robi się coś niż nic.
Deszcz ustał, zmył trochę bezradności, więc pora opuścić skorupę, zderzyć z ochroną parkingu i dotrzeć do czekającej żony. Cieć też wyszedł, ale ma inną potrzebę. Wyjmuje fujarkę i szczy na oponę ciężarówki, zupełnie jakby był u siebie za stodołą. Jest szansa, że nie zwróci uwagi, gdy ruszę w kierunku przeciwnym od marketu. Zamykam pilotem prawie wszystkie myśli w puszce karoserii. I tylko ta jedna podąża za mną i nie życzy smacznego: jeśli chcę przestrzegać prawa, szanować wolność innych, dbać o środowisko, zawsze będę ten w dupę biorący. Smycz skraca się prawomyślnym, a dzicz wyciska piętno interesów do zrobienia, zaciska obrożę wokół szyi ostatnim prawym. Był kojec, będzie krótki łańcuch przy budzie. Tymczasem żona dokonała wyboru menu, danie przyciąga zapachem, a jej uśmiechowi towarzyszy wyznanie: „kelnerka pytała, czy mamy paszport covidowy, ale nie chciała go oglądać”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz