Tak. Wiem, miała rację. W tej kwestii występowałem w roli dziewicy na weselu: chciałem i bałem się. Nie pragnąłem jakoś szczególnie nowego futrzaka w domu. Przede wszystkim nieutulony żal, który nieuchronnie znowu trzeba będzie przeżyć za jakiś czas. Bolek wygodnie ułożył się w leżaczku pamięci i nie zamierzał go opuszczać. Subtelny, pozbawiony agresji, choć pamiętliwy i potrafiący nawet po dłuższym czasie „odwdzięczyć się” córce za namiar czułości. Nieraz dowiódł kąsaniem w zadek, że pamięta mizianki, na które akurat nie miał ochoty. Potrafił odczekać z tym kilka dni i cap znienacka. Nieco autystyczny, wychodził ze swojej bańki zawsze w porę, by znakomicie dostroić się do rytmu naszego życia i kocim repertuarem min rozbroić najgorszy nastrój. Uratowany z podmiejskiej budowy, egzystował w pełni przekonany do miłości i dobra ze strony człowieka, choć musiał przejść swoje przed adopcją. Nie bał się psów, ale w najdalszy kąt uciekał przed dziećmi, gdy tylko jakieś zjawiały się w domu. W trakcie wizyty u weterynarza, gdy w smutnym już czasie trzymałem go pod kroplówką, usłyszałem lekarza, uspokajającego innego klienta: … nie wszystkie koty są agresywne i złe, mam tu za kotarą takiego, który patrzy przez okno, gdy pobieram mu krew. Taki nam się trafił, może dla przekonania, na pierwszy raz, bo w życiu miałem tylko psy i bardzo nie ufałem kotom.
Przez dziesięć lat wspólnego mieszkania nigdy nic nie zniszczył. Z premedytacją używał drapaka, od pierwszego dnia. Bez skargi poddawał się wszelkim badaniom, nie miał żalu nawet o skracanie pazurków i do końca dzielnie znosił kroplówki. To zostaje w pamięci. No i nie ukrywajmy: teraz, po blisko dwóch latach bez kuwety, przyzwyczaiłem się do buczącej nad ranem ciszy. Mniej kurzu na półkach, kłaków na panelach i kanapach, więcej swobody otwartych okien i nikt nie drze gęby o szóstej rano w sobotę. Bolek był wiecznie zdziwiony, że tego dnia rodzina nie wstaje jak co dzień. Podnosił nas z wyra, a zaraz potem sam w nim zalegał w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Jeszcze ten ostatni akt obrony przed nowym futrem. Mieszane uczucia w kwestii trzymania niewychodzącego kota w mieszkaniu. Jest w tym jakaś przewrotność adopcji z zadrą relatywizmu. Czy nie podciągamy pod szlachetność zwykłego kaprysu posiadania zwierzaka? W zamian za miłosierdzie i dach nad głową oczekujemy, że wyzbędzie się tego, co najistotniejsze w jego egzystencji. Jednym sprawnym ciachem pozbawimy go jajek, a kotce wyłączymy matczyne potrzeby sterylizacją. Perfidnie utniemy nocne włóczęgi, polowania, wspinaczki po drzewach i płotach. Zamknięciem wykluczymy sens kociego życia, a potem będziemy patrzeć - ponad dekadę - jak dzięki wspaniałomyślności radośnie tyje na swojej podusi. Bo przecież w naturze nie pożyłby czterech lat. A tu jest kanapa i różowa piłeczka, wędka z piórkami na sznurku zamiast wróbla i myszka z dzwoneczkiem w miejsce polnej… i tylko czegoś żal, gdy nasz manipulant w końcu zapada na choroby cywilizacji i nadmiaru miłości. Nic to. Przecież był przeszczęśliwy, z zapewnioną michą, bezpieczeństwem i ludzką czułością. Choć z dala od zmagań o byt, od rywalizacji, zredukowany do najonizowanego ujemnie futra, które leczy niedomagania pana, jak głosi terapeutyczna wieść. Nasz przezabawny obiekt filmików miękkością chroni przed depresją, więc może i zawałem, a w swoim czasie zastąpi go inny.
Ten rodzaj złotej klatki od dawna budzi we mnie bunt przeciw adopcji i tym razem mocno wydłużył czas decyzji. W końcu podzieliłem się wątpliwościami z kolegą, a on uśmiechnął się, wskazał na czarny aksamit Czesia podciągającego łapki w błogim śnie: spójrz na gościa, jakoś nie wygląda na nieszczęśliwego. Tego wieczoru zabrakło mi argumentów, a jakiś czas później zareagowałem całkiem spontanicznie na widok sprytnych ślepków, podrzuconych przez córkę wraz z linkiem stowarzyszenia adopcyjnego.
Od dwóch tygodni jest z nami mały Bartek. Pięciomiesięczny, po przejściach, ale z silną wolą życia. Ma za sobą zmaganie z kocim tyfusem, którego nie przetrzymało rodzeństwo. Aktualnie z całą mocą dowodzi zdrowia i niespożytej woli działania. Wprowadza świeży powiew kłaków w domu poukładanych mieszczuchów. Daje odczuć, że nadeszła pora zmian i trzeba przewietrzyć zatęchły ład, zerwać pajęczyny żałoby. A że firana wisiała obojętna na przyjaźń, systematycznie przypomina jak zdobić melinę. Dziś akurat ma szczęście, zawisła tylko do połowy zerwana. Biega po blatach i ma za nic karcenie. W kuchni po kociemu poszczekuje na mewy - zdziwione obecnością nowego osobnika - ale nie myślą się bać, więc zrezygnowany wraca do pokoju i drapie dywan obok poziomego drapaka… nad pionowy przedkłada miękkość krzeseł i kanap. Bawi, cieszy, ale też przypomina o swojej sierocej chorobie, upojnie ssąc własną sierść, ilekroć mruczy w ekstazie jak radziecki młynek do pieprzu. Może mu minie, a może nie, ale chyba nie znał lepszego życia niż to, podarowane przez człowieczeństwo spragnione jego obecności. Choć połowiczne to szczęście gatunku, cóż, widać i kot nie może mieć wszystkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz