poniedziałek, 11 stycznia 2021

Sakralne strefy komfortu

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Piszę ten tekst ryzykując machnięcie ręki czytelnika. Niby to musztarda po obiedzie, ale jej smak trochę ponadczasowy, dlatego cierpliwym obiecuję, że będzie aktualnie i na czasie. Zresztą, trudno byłoby wcześniej nawiązywać do Objawienia Pańskiego, potocznie funkcjonującego w świadomości jako Święto Trzech Króli, bo to raptem jeden dzień wolnego, w środku tygodnia, niedostrzegalny w galopie codzienności. Sprowadzony do migawek w telewizorze ukazującym orszaki przebierańców, snujące się po rynkach miast i wokół szopek. Niewiele tu pola do intelektualnej szermierki, jak i do komercjalizacji na miarę Bożego Narodzenia.

Nie jestem teologiem i nie mam ambicji kaznodziejskich, ale jako człowiek wierzący lubię stawiać sobie pytania, które trwają dłużej niż samo święto i to szczególnie tam, gdzie treść podgryza rutyna. Tym razem ukłuł mnie w ucho niewielki fragment Ewangelii św. Łukasza: … król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: «W Betlejem judzkim, bo tak zostało napisane przez Proroka: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela».

Zastanowił mnie fakt, że Żydzi nie uznali narodzin Jezusa, jako czasu przyjścia Mesjasza, choć nie mieli wątpliwości co do miejsca. Zawezwani przez Heroda, za przyczyną mędrców ze Wschodu, odpowiedzieli bez najmniejszego wahania, jasno i zgodnie, że ma to być w Betlejem Judzkim, bo tak mówi prorok. A jednak nie rwali się do wyjścia na Jego powitanie. Kacper, Melchior i Baltazar przemierzyli kawał świata, przekonani, że trzeba i warto, że dzieje się coś zapowiadającego dziejowe zmiany, tymczasem miejscowi mieli może dziesięć kilometrów, ale pozostali, tyleż świadomi, co głusi i uśpieni. Dlaczego? Stawiam, że łatwiej było nie ryzykować pozycji społecznej, przewrotu, rewolucji, zagrożenia własnej kasty, majętności, władzy, status quo. Po co ponosić konsekwencje tego, co dziś trener personalny nazwie „opuszczaniem strefy komfortu”? Dobrze się mieli, więc do dziś czekają na Mesjasza, w całkiem zresztą niezłym samopoczuciu. 

Ciśnie się tu współczesna analogia. Czy nie podobnie rzecz się ma z naszym rodzimym episkopatem? Zapewne nie należy uogólniać, ale większość jego przedstawicieli, to zramolałe, choć ciągle pazerne dziadziuszki, które wolą nie wychylać się nadto. Lepiej trzymać wróbla w garści, bo to i uznane, zaklepane i zaplute niż ryzykować kanarka z dachu i otwarcie na nowe. Łatwiej sterować resztką wiernych, niezdolnych do wyzwolenia z rytuału, korzystać z braku wykształcenia owieczek, czy ich niezdolności do samodzielnej refleksji, wyrastającej ponad codzienny paciorek i figurki żłóbka. Przyjemniej razić oczy złoceniami Lichenia, odgrywać teatrzyk w kościółku, przyklasnąć orszakom króli na ulicy. Dopóki jarmarczna wiara zapewnia stałość, choćby sprowadzoną do spektaklu podniosłych nabożeństw, gestów, obrazków uniesienia, trwa możliwość manipulacji. Sprawdzone zapewnia pozycję, władzę i luksus do końca dni. Groteskowa wyniosłość zakwestionowała Ewangelię dawno temu, więc i ze swojej posługi wywabili prawdę o miłości z nauczania Jezusa, bo niewygodna i wymagająca ubóstwa ducha, rozdania majętności, pochylenia nad słabym, a władzę nazywa służbą, gdzie ostatni są pierwszymi. 

Trudno byłoby pójść za Nim po wiekach gromadzenia dóbr, to wymaga zmiany nie tylko myślenia. Moc Tego, którego wyznają gębą i literą, zdjęłaby ich z piedestału. Wygodniej bruździć ludziom w zacietrzewionych, bo ubogich główkach i szczuć przeciw bliźniemu w oparach szału wobec LGBT, zamiatać pod dywany pedofilię, zarządzać macicami Polek, mnożyć koszmarki pomników Jana Pawła II, byle nie tracić pozycji, byle choć raz naprawdę nie ruszyć z mędrcami do Betlejem. Przecież nie potrzebują być mądrzejsi, bogatsi duchem i kroczyć z darami w hołdzie Bogu samemu ku jego stajence. Wolą dwór toruńskiego Heroda, bo przy nim jest trzos chciwości. Czynem i przykładem przewyższają cynizm starotestamentowych żydowskich uczonych w piśmie, saduceuszów i faryzeuszów, bo choć uznali Jezusa za Mesjasza, to na swój wygodny sposób, jako metodę na dostatnie życie i użycie. Wolą pławić się w dymie ludzkiego uwielbienia i posłuchu niż nieść kadzidło w darze. Tymczasem świat im się wymknął i teraz gotowi krzyżować inaczej myślących, byle stołka spod tyłka nikt nie wyrwał, jakby tu czekała ich wieczna nagroda. Ale wyrwie go czas i kostucha, więc pojadą ku niej na złotym cielcu pychy, jakby sami nie wierzyli w sąd i zmartwychwstanie.

To spóźnione rozważanie podsuwa także myśl o apostazji. Łatwo być antyklerykałem, gdy statek Kościoła tonie jak rozszczelniona łódź. Tak łatwo, że już trudno zauważyć księży, zakonników, zakonnice, wiernych nauce Chrystusa, oddanych bliźniemu i powołaniu. Coś nam przekreśla dzieła pomocy, hospicja, domy dziecka, ośrodki niewidomych, domy samotnej matki, inne inicjatywy prowadzone przez ludzi Kościoła codziennego, dalekiego od hierarchów i szumu mediów, ale on jest i nadal nie przeczy Ewangelii. Kto z nas jest na tyle bez winy, żeby cisnąć weń kamień?

Fakt, mamy doskonały pretekst, żeby całe zło zwalić na biskupów, proboszczów, wikarych wygadujących sakramenckie głupoty w mediach społecznościowych, jakby sobie na złość. Ale jest w tym także łatwe rozgrzeszenie nas samych, bo nie chcemy od siebie wymagać więcej niż od nich i raczej nie wymagaliśmy. Nam także trudniej pójść do szopy z pasterzami opuszczającymi stada, bo trudno zostawić własną strefę komfortu. Łatwiej oczekiwać pełnej świętości od kleru, jakby jej gwarancją był a priori stan duchowny i miał uwalniać od ludzkiej skłonności do upadku i grzechu. Jakby powołanie dotyczyć miało li tylko doskonałych.
 
Czasem mam wrażenie, że wierni świeccy tylko czekają na takie „jawne zło duchownych”, żeby usprawiedliwić swoje odejście, ucieczkę szczura z tonącego okrętu. Odrzucić z łatwością swoją bylejakość, choćby w byciu ojcem, głową rodziny, mężem, matką, żoną, ofiarnym i uczciwym pracownikiem, sprawiedliwym pracodawcą, zaangażowanym nauczycielem, powołanym lekarzem, rzetelnym policjantem, kierowcą myślącym o innych na drodze, politykiem pozbawionym jadu nienawiści i wolnym od interesowności, samorządowcem służącym uczciwie społeczności. I może warto zadać sobie pytanie: co mogę zrobić w swojej zwykłej codzienności, by przywrócić ten Kościół Chrystusowej Ewangelii? Zamiast spieprzać, może jednak powalczyć o więcej spokoju i dobra w miejscach naszego codziennego działania, pośród zwykłych obowiązków i wśród tych samych ludzi, którym na naszych oczach przyrasta lęku, nieufności, często nienawiści i frustracji? Czego sobie i wszystkim czytelnikom życzę na ten rozpoczęty rok. Byśmy raczej kochali niż szukali miłości, dawali dobro, niż go wypatrywali, widzieli innych, zanim upomnimy się o swoje.

4 komentarze:

  1. Rewelacja, z jakim zachwytem czyta się mądre słowa, świadonej osoby...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego tak rzadko pisze Pan posty? Często zaglądam tu w poszukiwaniu nowej refleksji nad dzisiejszymi czasami... Na pewno inni też wyczekują z niecierpliwością Pana wpisów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest dobre pytanie, które sobie często zadaję. Bardzo za nie dziękuję. Daje pretekst do dłuższej wypowiedzi, więc w ciągu najbliższych dni spróbuję napisać tekst, który będzie próbą odpowiedzi. Pozdrawiam wszystkich czytelników, dajecie mi siłę. Dziękuję.

      Usuń
  3. Zdecydowanie zgadzam się z powyższymi komentarzami, czekam na więcej przesyłając gąszcz pozytywnie inspirujących myśli ....

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF