niedziela, 25 października 2020

Spacery w dobie cholery

- Wirus obszedł się z panem łagodnie, miał pan szczęście. - Usłyszałem szczerą pociechę w głosie lekarki POZ. Fakt, covid podarował mi ledwie utratę smaku i węchu, które towarzyszą po dziś dzień. Przyprawił cztery noce o łamanie w dolnych partiach kręgosłupa, w kościach i stawach, co przypominało ostrą rwę kulszową. Odebrał trochę woli życia, a gdy pokładałem się słaby jak dziecko, czytanie i pisanie odjeżdżało do odległej krainy próżności. Snułem się spocony między kanapą i kuchnią, a prysznic pomagał na czas otarcia ręcznikiem, po czym można było wracać do kabiny. Koronawirus dał też sporo pozytywnych sygnałów, że nie jesteśmy sami w izolacji, że jest grono przyjaciół, którzy natychmiast zadeklarowali chęć robienia zakupów i wynoszenia śmieci. To lepiej działa niż farmaceutyki i naprawdę dodaje sił w przekonaniu, że nie najgorzej z nami, że istniejemy dla kogoś, jesteśmy dostrzegalni, widoczni. I nie tak źle z naszym człowieczeństwem, skoro w dobie podziałów ludzie się nie odwracają. Idą z pomocą, zanim poprosimy. 

Kwarantanna przyniosła deszcz za oknem i zmęczone, automatyczne głosy policjantów w słuchawce. Co drugi dzień pytali o samopoczucie, delikatnie sprawdzając, czy jestem pod wskazanym adresem, skoro aplikacja jest do dupy. Tak orzekł pierwszy z nich, choć jeszcze zdążyłem trzasnąć seflie i posłać smutną gębę w niewiadome. Gdy już dzwonili wybijałem ich na moment z rutyny pogodnym powitaniem: „Jak się czuję? Jak wyjęty z plecaka po powodzi”. Udawało się wzbudzać krótki śmiech: „a tego jeszcze nie słyszałem, no i życzę wytrwałości. Do następnego telefonu”. Współczułem bardziej im niż sobie. W końcu ze mną covid obszedł się łagodnie, a oni będą jeszcze wiele miesięcy dzwonić do coraz większej liczby zarażonych, wściekłych albo zgaszonych, gdy zaświecę plakietką ozdrowieńca, która przed niczym nie uchroni i jakoś radości nie przydaje, szczególnie, gdy na ekranie telewizora znowu sunie złość. Tym razem w bezsilności kobiet, nierzadko połączonej z agresją psa uwiązanego na krótkim łańcuchu nowej ustawy upodlenia. 

A przecież wiem, że gdyby nie izolacja, nie poszedłbym z nimi. Zostałbym w domu, w swoich sprawach, tam gdzie każdy ruch ma sens, choćby krótkotrwały. Wcale nie dlatego, że się z nimi nie zgadzam, że nie jestem po stronie kobiet, bo jestem całym sobą. Od zawsze idę za prawem wolności wyboru, choćby najgłupszego, ale własnego, opartego na sumieniu, niezbywalnej wolnej woli i podług własnego stopnia rozwoju duchowego i umysłowego. I nic mnie tak nie wkurza, szczególnie jako człowieka wierzącego, jak stawianie siebie ponad Bogiem, w wykonaniu wszelkiej maści nieudaczników, partyjniaków i cwaniaków, którzy dorwali się do koryta i z pogardą narzucają swój model obłudy, kryją ubytki osobowości i charakteru za szpaltą przepisu, byle przypodobać się suwerenowi.

Rozumiem potrzebę wystąpień, to daje poczucie siły w grupie. Coś jeszcze? Moc upuszczenia niezgody w imię wspólnoty? Jak najbardziej. Skuteczność? Czy rzesza mrówek może zatrzymać walec jadący na mrowisko? Demonstracje, spacery, marsze za i przeciw, to nie jest zła forma, nic mi do niej. W demokracji lepszej nie wymyślono. Ale ona jest skuteczna w państwie prawa, nigdy w folwarku zarządzanym przez przetrąconego mentalnie karbowego, zaślepionego jedynie potrzebą dopierdalania wszystkim za wszystko. Każdy protest jest bezradny wobec cynizmu władzy nieliczącej się tak samo z własnym wyborcą, opozycją, jak i demonstrantem. Arogancja władzy wciąga przeciwników politycznych w swoją grę na narzuconych zasadach, a nawet w zmianę zasad według widzimisię jednego hochsztaplera, który drwi jednakowo z kobiecości jak z tolerancji, postaw obywatelskich, społecznych, patriotycznych i z wszelkich praw człowieka. Dlaczego? Bo może. Ma mandat kupiony za publiczne pieniądze na bazarze wykluczenia, pazerności i frustracji. 

Z zamyślenia wytrąca mnie kolejna migawka w telewizorze. Oto w przelewającym się tłumie dziennikarz zaczepia kobietę: „czemu pani idzie?”. Ta odwraca głowę, nie zatrzymując się odpowiada krótko: „bo jestem wkurwiona”. Po chwili nieco się reflektuje i mówi coś o swoich studentach, jak im teraz wytłumaczy, że państwo ma sens? Czym uzasadnić dobro społeczne, jeśli wracamy do ciemnogrodu, średniowiecza…a może jeszcze stosy nam postawią? Może. To na pewno nie koniec kpin z praworządności w tym rozdaniu. 

        Zamknąłem oczy i przyszła chorobowa wizja. Zobaczyłem chytry uśmieszek czarnej cholery. Oto przygląda się z trzystopniowego balkoniku władzy, łypie w stronę pań i zaciera krótkie łapki. Tysiące idących kobiet, to woda na młyn. Łyknęły haczyk, poszły na ulicę, a za nimi kamery, aparaty, smartfony i da się przekierować uwagę. Zająć media społecznościowe, sieciowe, gazety, serwisy telewizji i wszystkich stacji radiowych. Uśpić czujność, odwrócić uwagę od przewalonego PKB, od bankrutujących przedsiębiorców, od dramatu samozatrudnienia, ale przede wszystkim od zamkniętych izb przyjęć w szpitalach. Bo choć tam nie ma miejsc, rząd ma to tak dalece w poważaniu, że funduje kolejne afery zastępcze. Byle odciąć się od dyspozytorek pogotowia, gdy w bezradności szukają szpitala, który przyjmie chorego, od karetek krążących z pacjentem po całym województwie, w poszukiwaniu miejsca tam, gdzie wreszcie ktoś wyzdrowieje albo umrze i zwolni łóżko. Czarna cholera władzy chwyta jeszcze tu i tam baniaczek oliwy, rozpala nowe ogniska, które dymem, blaskiem pożogi przykryją brak kompetencji i ignorancję wobec systemu opieki zdrowotnej i apeli zdesperowanych anestezjologów: „Kochani, nie ulegajcie wypadkom, bo nie będziemy mieli gdzie was położyć i już nie ma kto was leczyć”. A jednocześnie zaraza mentalna szuka nowych łatwopalnych materiałów. „Piątka dla zwierząt” i już ku stolicy ciągnie lobby hodowców świnek i zwierząt futerkowych, będzie nowe starcie. Teraz, dla odmiany, zderzenie wiochera z mieszczuchem i znowu da się zatrzeć małe sprytne łapki i wciągnąć w szum medialny. Niech się tłuką: tu zieloni, tam filce, a jeszcze dalej baba z chłopem, moher z Margotem i raz jeszcze powtórka z Wyspiańskiego: „idź! Mąć tę narodową kadź, serce truj, głowę trać!”. 

Ale nie pójdę, bo to jest udział w rozgrywce czarnej zarazy. To jest pląsanie w chocholim tańcu jej ignorancji i cynizmu, który tym lepiej wiruje, im większy poziom wzajemnej nienawiści, animozji i niechęci w społeczeństwie. Stara rzymska zasada "divide et impera", ma się dobrze po dziś dzień, nie tylko w koloniach. Podzielonymi łatwiej się zarządza, bo zawsze da się odwrócić uwagę od niekompetencji niszczącej kraj, który być może na nic lepszego nie zasługuje, skoro takie „elity” winduje do władzy. Nie będę w tym maczał palców, w izolacji czy bez niej, jako ozdrowieniec lepiej zrobię zakupy choremu, który znajdzie się w potrzebie albo wyniosę mu śmieci i posegreguję, w swoim i jego imieniu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF