wtorek, 26 stycznia 2021

Co nie wzmacnia

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Komentarz pod poprzednim tekstem zaczyna się od miłej sercu pretensji: „Dlaczego tak rzadko pisze Pan posty…”. Chciałem reagować natychmiast, ale worek argumentów trzasnął i posypały się po blacie. Spróbuję jakoś ogarnąć barwne draże faktów, mitów, wyobrażeń, ale też lęków i fobii. Da się chyba to zamknąć w dłużą odpowiedź, przy okazji dziękując za inspirację. 

    Początki tego bloga wiążą się z wydaniem powieści „Lucka rzecz” w 2007r. Wówczas jedna z koleżanek namawiała mnie do zaistnienia w sieci, żeby tym samym wspomóc promocję książki. Ponieważ było to w zamierzchłej epoce sprzed fejsbunia, uznała, że blog będzie najlepszą tego formą, zwłaszcza, że i tak piszę dziennik. Wystarczy regularnie przenosić do internetu jego fragmenty. Trudno było dyskutować z takim argumentem, więc ze znanym sobie sceptycyzmem ostrożnie zabrałem się do pracy. Mojej powieści w żaden sposób nie pomogłem, zatonęła w morzu publikacji, ale blog wprowadził dyscyplinę regularnego pisania i za to jestem bezwzględnie koleżance wdzięczny. 

    Jako chory perfekcjonista nie umiałem pisać z czapy. Tu nie ma miejsca na codzienną opowieść zmarginalizowanego narcyza, donoszącego jakie sznurówki w buty wpuścił, co zjadł, jakiej objętości kupę zwodował i co ta barwą przypomina. Założenie było proste: pisać o człowieku współczesnym, dbając o zmienność form. Raz opowiadanie, to znów felieton albo szkic z przeczytanej książki, obejrzanego filmu. Jak mówią ludzie Kościoła: by dać świadectwo. Żadnych sprawozdań politycznych, doraźnych sensacji z boisk i odniesień do prognozy pogody. Nic, co straci znaczenie następnego ranka, gdy medialna rura chluśnie nowe pomyje. Prosta strategia literacka towarzyszyła mi od kilkudziesięciu lat: wypuścić krzywe zwierciadło na chodniki i ulice naszych miast, niech odbija obraz dziadostwa, siepie sarkazmem, a wkurzając, drapiąc strupy polskości, niech zaprasza do refleksji

    Bardzo szybko ujawnił się tu poziom mojego idealizmu. Nie przewidziałem, że żyję w czasach pogardy dla tego, co ponadczasowe. Liczy się bicie piany, bo tu czas płynie w rytmie disco polo do taktu ignorancji, obejmującej kolejne sfery życia. Tu nie wymaga się od siebie, ale chętnie od innych, których byt staje się pożywką cwańszego, jeśli nie silniejszego, a już na pewno aroganckiego osobnika. W necie zaś ważne, kto komu przypierdolił albo wszedł do łóżka, ewentualnie z niego wyszedł z tęczowym prąciem lub bez jaj. A mnie zwyczajnie zaczęło brakować tematów, które ważne będą pojutrze. Szczególnie, gdy większość stadka konsumerów zamieszkuje DZIŚ, ulokowane między hamburgerem a kebabem z czosnkowym sosem nijakości. I to jest pierwszy powód, który z pewnością wpłynął na częstotliwość pojawiania się postów na tych łamach: za bardzo nie mam o czym. Tymczasem poetyka tłita jest mi zupełnie obca i jakoś nie ciągnie mnie to przycinanie. Tak się złożyło, że nie dokonując wyboru zostałem autorem głębokiej niszy. Ale nie narzekam, raczej trwam, przysypany milionem blogów modowych, politycznych, kulinarnych, specjalistycznych, książkowych, grzybkowych i tych dla matek karmiących. Mam za to wolność od jęczenia o lajki, bo z mojego pisania nie ma złotówek. Muszę szanować czytelnika, któremu nie wystarcza wpis o malowaniu pazurka na siedemnaście sposobów. On zna swoją wartość i funkcjonuje w innym rejestrze. Jest ukształtowany i wymaga towarzyszenia, nie pouczania czy schlebiania. To zaś zmusza do pracy nad tekstem i starannego selekcjonowania tematu. Tak chciałem go postrzegać na podstawie dawnych reakcji, gdy ten blog bywał prezentowany na głównej stronie Onet.pl. 

    Znany portal ostatecznie wypiął się na blogerów i zapowiedział likwidację platformy, co też uczynił. Władze Onetu uznały, że w dobie fejsa nikt nie czyta blogów i posłano kilka ich milionów na śmietnik historii. Odczytałem to jako czas końca moich zmagań o resztki człowieczeństwa ery piśmiennej. Sprawa się rypła, a głęboka piwnica, w jakiej latami tkwiłem – z garstką wiernych choć nielicznych odbiorców – właśnie została zasypana przez buldożery epoki memów i komentarzy wtórnych analfabetów. Byłem gotów pożegnać się z elektronicznym drukiem bez większego żalu. Wówczas Opatrzność nie darowała i zesłała z bezkresu sieci nowego anioła ocalającego. Zjawiła się Iwonka, kobieta złotego serca, wielkiej wiedzy i inteligencji, która uparła się ocalić moją niszę. Zawalczyła o obecny kształt bloga, o jego wizerunek wraz z wszystkimi ilustracjami, dodatkami, podtrzymującymi obecność tego tworu w necie. Iwonka, od której dzielą mnie setki kilometrów, to nie tylko - jak na anioła przystało - istota dla mnie bezcielesna i niewidzialna w realu, ale także stróż kopiący… zawsze skutecznie pogania do pisania nowego tekstu, nagrania podcastu, który pracowicie oczyszcza i wzbogaca muzyką. A gdy liczba odsłon spada, staje się bardzo marudna i prześladuje jak niejedna teściowa. Podtrzymuje ten mozół, choć dobowa ilość odsłon, to kolejny powód mojego rzadkiego stukania w klawisze. 
  
Co wie człowiek publikujący w sieci o ilości stałych czytelników? Ma kilka zestawień wewnętrznej statystyki, przypominającej jak dalece literat nie istnieje w świadomości społecznej. Wie, że gdy dał nowy tekst, przez dwa dni będzie w porywach od 20 do 100 odsłon na dobę. Gdy minie tydzień od publikacji nowego postu, licznik wskaże 10-25 wejść. I nigdy się nie dowie, czy to nie jest ciągle te same 15 osób, które zwyczajnie sprawdzają, czy facet dał coś nowego. Praktycznie żadnych komentarzy, poza spamem, żadnych kontaktów, żadnych mejli, żadnych śladów realnej obecności odbiorcy, który potwierdzi sens zmagań o kolejne zdanie w tekście. Nigdy nie wiem, czy ktoś w ogóle czyta i odbiera, poza garstką znajomych, bo ci poinformują o lekturze na jednym z komunikatorów. Czym w takich warunkach napędzać nowy tekst? Skąd czerpać pomysły, gdy wszyscy w jakimś stopniu wylądowaliśmy w zamknięciu, a serwisy informacyjne kręcą się wokół osi covida? Zestawcie proszę na chwilę, tę powyższą statystykę małych liczb z milionami dobowych odsłon blogów modowych, politycznych, kulinarnych i sami sobie odpowiedzcie, jak zbudować motywację do wystukania felietonu, który wymaga 2 do 5 dni warsztatowych. Liczonych rzecz jasna od kłótni ze sobą o temat, formę i styl, aż po spisanie 3 stron A4 sensownej wypowiedzi i kilka dni redakcyjnej roboty. 

    Tymczasem świat wokół nurza się w takich oparach absurdu, nienawiści, wypaczenia, że trzeba by chyba ujadać w kółko o tym samym i już nie wiem, czy problemem jest nowy pretekst, oryginalna inspiracja, czy trudniej przestać narzekać, grzęznąć w tym, co piszę, skoro nikogo nie zbawię, a literatura - choć zawsze pragnęła inaczej – obchodzi głównie tych, którzy mają się dobrze i nie potrzebują lekarza, czyli swoją tu robotą przekonuję głównie dawno przekonanych. Znane wszystkim powiedzenie: „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”, stosuje się zwykle dla podtrzymania hartu ducha, a ja - im dłużej obserwuję świat i własne tu o nim pisanie - coraz częściej dochodzę do wniosku, że bardziej mnie ono zabija niemocą niż wzmacnia do walki. Choć oczywiście chciałbym wierzyć autorowi (autorce?) wspomnianego na początku komentarza, że „inni też z niecierpliwością wyczekują wpisów”. Myślę o nich gorąco za każdym razem i chcę w nich wierzyć, bo dzięki nim istnieję tutaj i liczę, że gdy zmagam się z pomysłem, sięgają po wybrany z 225 tekstów tkwiących w archiwum, wszak z założenia są ponadczasowe.

2 komentarze:

  1. Przyznam się, że ja też zaglądam na bloga po pojawieniu się nowego postu na fejsbuniu. Jesteś bardzo ambitnym autorem, coraz rzadziej spotykanym. Nie chcesz pozostawiać potomnym chłamu. I tak trzymaj. Czytelników będzie mniej, bo poziom inteligencji społeczeństwa spada. Ale nie trać wiary w tą niewielką pozostałą część.
    Pozdrawiam,
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaglądam tu dość często (przez co troszkę zakłamuje Twoje statystyki- tak kiedyś powiedziałeś).Czekam na każdy nowy tekst a kiedy go brak, wracam do tekstów archiwalnych.
    P.S
    ...książki już dawno przeczytane...
    Pozdrawiam,
    " Morowa" dziewczyna

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF