piątek, 13 listopada 2015

„Las. I tak dalej...”

Czym i jak uwodzi czytelnika Jan Jakub Kolski? Pewnie nie każdego i nie w ten sam sposób, jeśli w ogóle uwodzi. Jednych może irytuje, innych nawet przeraża. Pisarz wytrąca nas z z orbity tyleż niezbędnych, co rytualnych czynności dnia i wrzuca do lasu, w którym będzie mało komfortowo, czasem podziemnie, nawet brudno, krwawo, trochę śmierdząco i nie zawsze w uniesieniu, mało swojsko, ale bardzo ludzko, choć pośród zwierząt . Gdy czytałem najnowszą powieść jednego z najoryginalniejszych i najciekawszych twórców naszego czasu, przekonałem się po raz kolejny, że nie ma Kolskiego - pisarza bez Kolskiego - reżysera. To jest jedna całość, którą czuje się w każdym dialogu, opisie postaci, miejsca, bo narracja literacka filmowca jest oszczędnym, niemal gotowym scenariuszem, a scenariusz głęboką opowieścią o trwałym smutku egzystencji, ulotnych uniesieniach i ogromie tęsknoty do bliskości tyleż głębokiej, co nieuchronnie zapowiadającej kres wszelkiego spełnienia, gdy to jest już niemal w zasięgu dłoni.

    W powieści „Las, 4 rano” nie ma długich opisów, nie ma rozpływania się w charakterystyce bohaterów. Wszystko tu jest kreślone wyraźną i ascetyczną kreską, a jednak czytelnik dostaje obraz z poświatą tajemnicy w tle. Szybko wchodzi w wartką fabułę, dramatycznie odczuwa iskrzenie między wyrazistymi postaciami, ale zmaga się też z odmiennością ich egzystencjalnych doświadczeń. Przeczuwa, jak bardzo parze bohaterów do siebie blisko, ale nie może zapomnieć o dzielącej ich przepaści.

    Co mogło połączyć leśnego dziada, bezdomnego faceta po sześćdziesiątce, który zakopał swoją walizkę z garniturem od Armaniego, i tanią prostytutkę, ustawioną przy drodze? Na pierwszy rzut oka chyba tylko plac z kilkoma kontenerami na śmieci. Z pozoru dzieli ich wszystko: wykształcenie, wiek, pokoleniowe doświadczenie, przeszłość przeżyta w różnych realiach, cele i powody pobytu w lesie, ale łączy potrzeba ocalenia obecności, czasem czułości i rozmowy, tego, co elementarne dla naszego człowieczeństwa, gdy już je odrzeć z ulotnych ambicji, woli posiadania, z pracy, z pogoni za czasem i pieniądzem, gdy pozbawić oddania korporacji i światu za nic mającemu podmiotowość.

    Ona czasem przynosi mu pizzę, czasem niedopitego szampana, zbiera dla niego pluszaki po śmietnikach, których praniem i ocalaniem dziad spłaca dług wobec bolesnej straty. On nawet nie jest o nią zazdrosny, nie cierpi z powodu uprawianego przez nią procederu, ale chętnie prawi kazania, jak przegrany nauczyciel spóźnionej uczennicy. Zmusza Natę do lektury trudnych książek, o których potem próbuje rozmawiać, ale też mówi do niej pięknie i czule, umie poetycko komplementować jej urodę, przytula, przypomina o kobiecości, bo przecież nie dostanie tego od klientów, wśród których spotkamy przerażonych pantoflarzy, niespełnionych w miłości nieudaczników, czy pożałowania godnych kierowców i dostawców wszelkich towarów.

    Łączy ich jeszcze coś, co kładzie się cieniem na tej relacji, co nakazuje łapczywie chwytać chwile spędzane razem. Ich spotkania mają w sobie gwałtowność zbliżeń zakazanych, a rozmowa sprowadza się do bardzo krótkiej wymiany prostych zdań, byle nie przekroczyć granicy wypowiedzenia prawdy i głębi uczucia, bo lepiej zaklinać niedopowiedziane. Ciągle spotykają się w pośpiechu i niedbale, jakby wynurzali się do zaczerpnięcia powietrza ze swoich odrębnych bagienek życia, by znowu tęsknić. Ale do czego? Do kolejnego spotkania? A może uczą się odchodzenia, zanim przyzwyczają się do miłości? Mogą jedynie marzyć o wspólnym domu, mogą bawić się w jego namiastkę w leśnej ziemiance, pomiędzy zwierzętami, szmatami, ciuchami, ale już nie mogą stworzyć domu na dobre. Obydwoje czują nieuchronność unicestwienia wszystkiego, łącznie z nadzieją, że może być inaczej, lepiej i do końca.

    Pewnego dnia, z jakiegoś ważnego powodu, dziad wyskoczył z pociągu. Doszedł do granicy wytrzymałości, do ściany poprzedniego życia. Chciał odciąć się od pełnej przepychu i dramatu przeszłości, ale nie potrafił się zastrzelić. Nie mógł zdobyć się na śmierć, więc upodlił się życiem w lesie, na granicy, pomiędzy tym, co na powierzchni, a legowiskiem pod ziemią, z konieczności zabijając zwierzęta, które jednocześnie potrafi kochać swoją szorstką miłością. Bo jest w nim zbyt silna konieczność życia, afirmacji człowieczeństwa niejako za pokutę, ale też potrzeba dobra, trwania do końca częściej w starciu z własnym losem niż w pełnej nań zgodzie, bo wie, że „bycie sobą jest nieuniknione i wkurwiające, ale nie ma przed nim ucieczki”. Wie też doskonale, że „bycie”, to jednak nie „unicestwienie”. Nata z wielu powodów uciekała od swojej ubogiej i skazanej na nijakość egzystencji, by na skraju lasu wylądować z marzeniem o spokojnym życiu. Przeczuwa swoją rychłą śmierć, bo ta w jej zawodzie grozi każdego dnia, a w końcu przecież nadciągnie jak rosomak, żądny krwi i zemsty.

    Czy mogliby wspólnie zbliżyć się do starości? Nie ma na to warunków, więc zatracają się w zabijaniu lęków i namiętności do utraty tchu, choćby pod strzępami ogrodowej folii, w czasie burzy. Nie wiedzą, że zbliża się najsilniejszy grom z jasnego nieba, który skróci egzystencję Naty, a Firsta przyprawi o spadek, z którym nie będzie wiedział, co począć, ale też nie będzie potrafił go odrzucić. Nata, powierzając mu najcenniejszy skarb, doskonale wiedziała co robi, bo dostrzegła w osobie dziada dobroć ułomną, człowieka równie mocnego, co poharatanego i wulgarnego.

    Pojawienie się nowej kobiety, w zasadzie dziewczynki, Jadzi, stało się dla Firsta przyczynkiem do narodzin nowego sensu, kolejnym przekleństwem miłości i nadziei. Stąd pewnie podtytuł powieści: „Historia o człowieku skazanym na miłość”. Miłość utracona zaznaczyła swój kres tam, gdzie zaczyna się nowa. Dziad już wie, że tym razem nie zmarnuje okazji. Najpierw rozprawi się ze złem symbolicznym w postaci drapieżnego i cwanego Rosomaka, obcego, który zagraża bezpośrednio życiu jego nowej miłości. Później rozprawi się z Borią, alfonsem, bo ten stanowi realne zło, zagrażające Jadzi, stającej u progu mądrej i pięknej kobiecości. Teraz First już nikogo nie zawiedzie, choć też nie wie, czy podoła, bo kto z nas to wie?

    Nowa powieść Kolskiego ubiera się w szatki przypowieści, ale mądra to przypowieść o utracie i zmartwychwstaniu do tego, co najważniejsze. Pokazuje, że w trudnych momentach, równie tragicznie spotykamy miłość i śmierć, które chcąc nie chcąc, nieustannie ze sobą sąsiadują. Rozkwit i kres, to bliscy krewni zmienności naszych marzeń, pragnień i dążeń do spełnienia. Tracimy to, co najcenniejsze i z upadku, z bezradności, podnosimy się do czegoś podobnego, co może zdać się jeszcze cenniejsze, o ile znowu śmierć, w jednej ze swoich odmian, nam tego nie zabierze. Co zyskujemy? Banałem byłoby powiedzieć: hart ducha… patosem ciągnie stwierdzenie: mądrość i szlachetność, zatem zyskujemy to coś, co pozwoli odczuć lepiej, że bycie sobą jest jeszcze bardziej wkurwiające, bo pełniejsze
.

1 komentarz:

  1. Witam, nawet nie wiedziałam, że Kolski pisze książki. Dzięki za tę recenzję, to będzie z pewnością fajna lektura.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF