czwartek, 17 października 2013

W imię ignorancji

    Osoby decydujące o promocji polskiego filmu od jakiegoś czasu coraz wyraźniej objawiają szczególną pasję w zniechęcaniu widza. Być może w imię dobrze pojętego interesu pewnej grupy, egoizmu albo krótkowzrocznych i wsobnych postaw środowiska, które dorwało się do środków i realizuje strategię przejętą od polityków: po nas choćby potop. Tymczasem potencjalny odbiorca zwykle głosuje nogami zarzuconymi na oparcie domowej kanapy i nie zamierza ciachać mokasynów w drodze do kina. Zdzisław Maklakiewicz, ponad czterdzieści lat temu, proroczo wygłosił tezę o nudzie polskiego filmu, a diagnoza ta ma się coraz lepiej.

    Z uporem godnym kibica narodowej drużyny piłkarskiej bywam w kinie niemal wyłącznie na polskich filmach. Zagraniczne produkcje oglądam na małym albo bardzo małym ekranie. Najwyraźniej mam jakieś natręctwo estetyczne, intelektualne albo patriotyczne. Lubię, gdy na widownię zaprasza obraz malowany barwami rzeczywistości, w jakiej przyszło nam tu egzystować. Ciągle też wierzę, że kino - podobnie jak literatura -  pomoże lepiej zrozumieć przyszarzałe oblicze tej ziemi i pozwoli zajrzeć pod strzechę tubylców.

    Uczciwie wyznam, że kino obecnej dekady, choć nie zawsze porywające, dało mi sporo powodów do refleksji i wzruszeń, które długo jeszcze będą towarzyszyć obrazom wywoływanym z pamięci. Żeby nie być gołosłownym wymienię kilka tytułów ostatnich trzech lat, mając w pamięci raczej daty premiery niż produkcji. Zatem najlepiej zapamiętane, to: Wszystko co kocham Borcucha, Erratum Lechkiego, Róża Smarzowskiego, Ewa Sikory i Villqista, Hel Dębskiej, KI Dawida, Sala samobójców Komasy, Wymyk Zglińskiego. Dałoby się tak ciągnąć jeszcze ze dwie linijki, ale nie o subiektywny gust tu chodzi, raczej o statystykę. Ciekawych faktu jak nikczemna to liczba, zapraszam na stronę Filmu Polskiego, można tam zobaczyć rzeczywistą ilość tytułów wyprodukowanych w każdym kolejnym roku kalendarzowym. Strach pomyśleć, ile spośród nich nie dostanie szansy konfrontacji z widzem. Częściej zapewne z powodów środowiskowych i komercyjnych niż cenzuralnych, politycznych czy artystycznych.

    Chodzenie na polskie filmy ma swoje plusy. Na sali rzadziej unosi się smród palonej kukurydzy, a pośród dziesięciu osób równie patriotycznie do seansu nastawionych, tylko kilka telefonów wydzwoni Stawkę większą niż życie. Minusy? Czasem trzeba płonąć ze wstydu już na etapie trailerów objawiających przebłysk geniuszu twórców takich dzieł jak Wyjazd integracyjny, Kac Wawa czy Och Karol II. Z pewnością bardziej niż robienie kina, pociąga ich przekonanie, że na kretynie trzeba zarobić i to za wszelką cenę. Według niektórych producentów komedii kraj (gdzie burak dojrzewa) stoi już nie tylko gombrowiczowskim parobkiem, ale wręcz amerykańskim zjadaczem chipsów, a ten potrzebuje prostackiego dowcipu niczym instrukcji obsługi toalety (nie tylko w kinie), by krzywdy sobie nie zrobić, zatem nie można go tłamsić nadmiarem wymagań.

    Od jakiegoś czasu nieodparcie odnoszę wrażenie, że ignorancja wobec widza albo pogarda dla jego inteligencji, wyłazi nie tylko z komedii. W moim prywatnym rankingu prym w tej kategorii wiedzie Małgorzata Szumowska i jej dwa filmy: Sponsoring oraz W imię. Narażę się tutaj większości recenzentów i zwolenników dominującego dyskursu medialnego, ale uprzedzam, nie mam ambicji krytycznych. Chcę wyrazić kilka opinii z punktu widzenia miłośnika kina, który nie lubi jak durnia z niego robią. Zwłaszcza w ramach tanich wtorków.

    Wymienione tytuły można zaliczyć do kategorii kina na czasie, poruszającego modne tematy. 


W pierwszym mamy obraz kobiet, które za wsparcie materialne odpłacają swoim darczyńcom częściej pięknym i młodym ciałem niż szczerą przyjaźnią. Bo też materiału na fascynujące przyjaciółki w nich nie ma. Bohaterki, kreślone grubą krechą, nie mają do zaoferowania więcej niż atrakcyjny futerał duszy, ponieważ wciśnięto im w usta sztucznie brzmiące kwestie, a postaci stworzono wyłącznie na potrzeby epatowania widza prostolinijną erotyką, która nie daje szans na dylematy i dociekanie sensu dramatu, jeśli jakiś tam jest. Dziewczyny miotają się w chaotycznie sklejonych scenach, same specjalnie nie rozumieją po co i nie bardzo rzecz ratuje blado pełgająca gwiazda Juliette Binoche. Widz zmuszony obserwować podrygi bohaterek nie łapie po co ciąga się tu za sznurki, ale nie on tu się liczy. Stawką jest modny temat, trzeba go poruszyć, żeby zostać zauważonym na festiwalach.


Bohaterem najnowszego dzieła pani Sz. jest Adam, ksiądz przeniesiony do ośrodka na prowincji, w dodatku gej, niepogodzony ze sobą i oczywiście samotny. Czy można przybić do gleby jednego bohatera większym ciężarem nośnych medialnie klisz i stereotypów, by zapewnić sobie gazetowy rozgłos? Toteż autorka zrobiła co mogła, byśmy walili do kina, ale po co? Żeby klapy jesionek szarpać, kłaki z waciaka drzeć i moher skubać w ramach protestu? Intencje może i buńczuczne miała pani reżyser, może liczyła na skandal, ale wyszło na opak. Cisza jak po śmierci organisty i raczej nie będzie znicza na Krakowskim Przedmieściu w obronie zbrukanego wizerunku księdza, bo zacietrzewieni obrońcy twierdzy do kina nie pójdą, a pozostali rodacy mogą mieć wątpliwość: wiary czy wiarygodności skąpi Szumowska swojemu bohaterowi? Jej kapłan jest jak wycięty z komiksu i tak plastikowy, że nawet świetny zwykle Andrzej Chyra w tej roli może najwyżej rozpaczliwie pobiegać po lesie, bajecznie kadrowanym.

    Pani Sz. wydawało się, że wystarczy od pierwszego kadru wcisnąć widza w fotel nieuzasadnionymi wulgaryzmami agresywnych dzieciaków i już posłusznie łykniemy wszystko, ciężko przerażeni gminnym światem, w którym naznaczony ksiądz będzie przechadzać się w markowych ciuchach obok młodzieży rosnącej w patologii popegeerowskiej wsi. Widać nie wystarczy. Adam niby para się z pracą z trudną młodzieżą i jednocześnie jest duszpasterzem wiejskiej parafii, ale tak naprawdę nie widać go ani w pracy wychowawczej, ani tym bardziej w kościelnej i nie bardzo wiadomo o jakiej charyzmie krytycy pieli. Widz ogląda miotanie się bohatera między samotnością, pociągiem do zaburzonego chłopca, tańcem z flaszką, ale najmniej w tym szarpaniu rozterek kapłaństwa, powołania czy dramatu upadku. Gdy spowiada wychowanków, to w sposób tak infantylny i prostacki, że za pokutę może zadać już tylko bieganie jako modlitwę, bo to ładnie brzmi, a sam innej modlitwy nie zna. Albo pani Sz. innej nie umie mu przypisać, bo o życiu księdza na manowcach nie ma większego pojęcia. Chętniej oferuje stereotypy zamiast wiedzy, pomija relację kapłan - Bóg i tak serwuje dodatkowo ignorancję wobec najistotniejszej kwestii w życiu duchownego. Ile widz dowiaduje się o narodzinach powołania księdza? Z jedynej próby płomiennego kazania wynika, że do dwudziestego pierwszego roku życia Adam był niewierzący, ale pewnej nocy bardzo wyraźnie odczuł obecność swojego zmarłego ojca i uwierzył. Tak dalece uwierzył, że aż został księdzem i to po jednej nocy! Ile to ma wspólnego z darem łaski i głęboką wiarą, zakorzenioną w odczuwalnej miłości Boga, która prowadzi do kapłaństwa? Pewnie nie więcej niż Szumowska z intelektem, ale infantylny odbiorca nie będzie wnikał, bo autorska teza szła w innym kierunku. Chór krytyków zapewni, że obcujemy z wielkim dziełem, a fachowcy przekonają, że kapłaństwo to obłudna ucieczka od lęku przed sobą albo światem i pozamiatane.

    Nawet gdyby przymknąć oko na brak pojęcia reżyserki o aspektach metafizycznych i religijnych, pozostaje jeszcze postać Dyni, kochanka Adama i zarazem jego wychowanka. Chłopak po przejściach, z ubogiej wiejskiej rodziny, podpalacz, zaburzony emocjonalnie i intelektualanie, w języku ojczystym wypowiada na ekranie tylko frazę: „księdzu, nauczy pływać”. Jednak w ostatniej scenie filmu stoi w sutannie wśród kleryków, przed budynkiem seminarium. Reżyserka najwyraźniej zadbała o mocną puentę, szkoda tylko, że z pominięciem prostej logiki. Marne miałby Dynia szanse na studiowanie filozofii i teologii, że przy jego poziomie intelektualnym i werbalnym o homiletyce nie wspomnę. Pominę trudność w zdobyciu matury, bo na zreformowaną miałby pewnie szanse. Pani Sz. upiera się, by za wszelką cenę robić z widza idiotę, w dodatku niezdolnego do łączenia prostych faktów.

    Do tych zabiegów trzeba dołożyć resztę autorskich zachowań: klejenie scen bez wyraźnej koncepcji, urwanie ich w nierozstrzygniętych momentach, dialogi, z których niewiele wynika, może poza tym, że bohaterowie chcieliby coś powiedzieć, ale przerasta ich temat. To wszystko daje poczucie, że reżyserkę najmniej obchodzi obecność widza, ale zachwyca podejmowanie tematu, który przyciągnie dziennikarzy. Niestety, lepienie stereotypów i medialnie nośnych haseł nie zastąpi spójnego filmu, a fastryga musi pękać pod ciśnieniem absurdu. I kto za to płaci? Ja zapłaciłem, jakaś pani płaci i pan też przepłaci, a widzów coraz mniej. To akurat nawet dobrze dla geniuszu Szumowskiej, ale czym polski film sobie na to zasłużył?

6 komentarzy:

  1. Świetnie. Tak właśnie myślę i ja. Myślałem, że cos ze mną nie tak, ale widzę że zamiłowanie do Polskiego kina to nie tylko moja słabostka. Przypominają mi się dawne DKFy.
    Do grona dobrego, mim zdaniem, kina doliczyłbym filmy Wojtka Smarzowskiego. Mocne, naturalistyczne i dające po „garach”.
    Gdzie jak nie w polskim kinie można obejrzeć przygody anioła Giordano? Gdzie można zobaczyć cały dobry film bez jednego wystrzału z pistoletu. Które kino pozwala przypatrzyć się konfliktowi pokoleń i zmagań o znalezienie miejsca między szacunkiem rodzicielskim i własnymi ambicjami, w znakomitych obsadach Żmijewskiego i amatorskiego, ale równie dobrego i ujmującego Urbaniaka?
    Diagnoza w temacie filmu p. Sz. jest trafiona można się do nie tylko dopisać. Kiepskie kino, kiepski reżyser i tandetnym, chałowaty temat. Pani Sz. chciała zapewne wykorzystać obecną sytuację polityczną i jedynie słuszna linię polityczną, aby zbić kapitał artystyczny.
    Mam nadzieję że wspomniane filmy, które nie są upublicznione, znajdą kiedyś jakiegoś mecenasa lub chociaż trafią do dzisiejszych DKFów. Bardzo na to liczę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznam, że nie widziałam żadnego z dzieł Szumkowskiej, ale widzę, że nie ma czego żałować.

    Ja jestem z kolei człowiekiem szczerze ubolewającym nad jakością polskiej kinematografii współcześnie. Odnoszę wrażenie, że nie robimy dobrze absolutnie nic i nie chodzi tu tylko o niski budżet wszelkich produkcji, a raczej o mentalność naszych twórców.

    W tym gronie przyznaję tylko dwa wyróżnienia - Smarzowskiemu oraz Koterskiemu. Szczególnie ten drugi podbił moje serce już nawet nie kultowym "Dniem Świra", ale genialną w swej prostocie produkcją "Baby są jakieś inne".

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakże się z Tobą zgadzam! Moja akceptacja dla polskiego kina małego i dużego ekranu (+ seriale), zakończyła się w latach 90. i to raczej w 1. ich połowie. Jak coś z późniejszego kina polskiego przykuje moją uwagę na dłużej niż 10 minut bez niesmaku, to staram się obejrzeć do końca - obecnie głównie dzięki TVP Kultura

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie ma co się oszukiwać Małgorzata Szumowska nie jest twórcą górnolotnym i ewidentnie ciągnie ją na lewo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Filmy stały się biznesem. Ja tam uwielbiam Smarzowskiego, jego filmy na siebie zarobią, bo są zwyczajnie dobre

    OdpowiedzUsuń
  6. Te filmy są faktycznie bardzo dobre i też bardzo je lubię.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF