Trzeba pamiętać, że jeśli Jaś nie nauczył się dyscypliny w pierwszej pracy, działania pod presją czasu, sumienności i odpowiedzialności, tego Jan już nauczyć się nie będzie chciał, nie będzie mógł lub zwyczajnie nie będzie umiał, a Państwo nie ześle go nawet do robót interwencyjnych, bo nie ściągnie go z ciepłego wyrka. Rozumiem zatem pełne zaniepokojenie tych wszystkich, którym przyszłość narodu polskiego leży na sercu. Słusznie boją się wystąpień frustratów, jakie widzimy choćby w Londynie, bo jak wiadomo Polak ma nieco bardziej porywcze usposobienie od przeciętnego fajfokloka.
Medialne i nieco populistyczne zwalanie winy na bezdusznych pracodawców i bezradne państwo może nie wystarczyć, dlatego ujął mnie ostatnio głos pracownicy uniwersytetu (nie wiem jakiego, autorka nie podała). Apel, w formie listu, opublikowano w „Wysokich Obcasach”, pod wymownym tytułem, przynajmniej w wersji elektronicznej: „Dość kwękania”. Hanna Gołąbek, autorka wypowiedzi, w pierwszej części porywa czytelnika trafnością diagnozy. Wytyka młodym, że w amoku kolekcjonują dyplomy wielu kierunków studiów, jakby na wszelki wypadek, choć zupełnie nie potrafią odpowiedzieć, dlaczego akurat takie wybrali. Zarzuca im, że nie potrafią zdobywać wiedzy z pasją, nie umieją pogodzić się z ilością lektur, choć ich zgłębianie stanowi sedno danego kierunku. Apeluje o wgląd w siebie i zadanie prostego pytania: po co studiują i dlaczego akurat te kierunki, które być może nie dają im ani satysfakcji, ani perspektywy. Skutek nieprzemyślanych wyborów i tak wyjdzie podczas każdej kolejnej rozmowy kwalifikacyjnej w poszukiwaniu pracy, bo wyjdą braki zainteresowania specjalnością i studiowanie po łebkach, zagubione w niedoborze konkretnej wiedzy.
Z tak postawioną diagnozą trudno dyskutować, jednak niesmak pojawia się, gdy pani Gołąbek wypisuje recepty na frustrację bezrobocia, z którymi młody może nie wiedzieć, co zrobić. Autorka podsuwa pomysły na zajęcie się potrzebami dzielnicy, miasta, wsi. Zaleca poszukanie dojścia do najbliższych organizacji pozarządowych, partii, i radzi podjąć działania społeczne na rzecz praw zwierząt, zieleni w mieście, rodzinnych domów dziecka, praw kobiet, czy prowadzenie bibliotek i działań kulturowych na wsi. Podejrzewam, że podobne sugestie można przyrównać do zachęcania nagiego ubogiego, aby obejrzał wystawy w galerii handlowej. Gdy zajmie oczy wyprzedażą modnych ciuchów, przestanie czuć chłód i brak portfela. Można przez analogię powołać się na stary kawał o głodnym, któremu kazano wypić trzy wiadra wody, żeby zrozumiał, że pić mu się chciało, a nie jeść. I tak kończą się dobre rady, oderwane mocno od rzeczywistości, a skutek niosą odwrotny do zamierzonego, rodzą irytację.
Można to wybaczyć autorce, która z pozycji uczelnianej katedry w wielkim mieście nie dostrzega frustracji tych, którzy po ukończeniu studiów i rozlicznych próbach znalezienia pracy w wielkim mieście, musieli wrócić do swoich wiosek i miasteczek powiatowych ze statutem magistra bez szans, gdzie życie i tak coraz więcej kosztuje.
Skoro jednak szklanka argumentów jest do połowy pełna, zastanówmy się, co zrobić z częścią pustą. Mam wrażenie, że jako naród popadliśmy w błędne koło. Z jednej strony gigantyczne koszty pracy zmuszają pracodawców do ograniczania lub zmniejszania zatrudnienia, z drugiej mamy Państwo, które boi się krachu systemu emerytalnego, więc przesuwa jak może granice wieku, zmuszając do pracy coraz starszych ludzi, którzy przecież właśnie zajmują miejsca przeznaczone dla młodych. Nad wszystkim wisi jeszcze widmo choroby systemu edukacji. Nie oszukujmy się, coraz boleśniej odczujemy zanik szkolnictwa zawodowego. Mniej będzie rzemieślników, robotników wykwalifikowanych, przedstawicieli najbardziej podstawowych zawodów związanych z codziennymi potrzebami. Zakłady produkcyjne odczują to, gdy poprawi się koniunktura. Coraz mniej będzie stolarzy, blacharzy, spawaczy, monterów, hydraulików, skoro jakiś czas temu reformatorzy oświaty uznali za zbędne utrzymanie przyszkolnych warsztatów nauki zawodu. Pracodawców zaś nic nie zachęca do przyjmowania uczniów na praktyki, które stanowią tylko dodatkowy ciężar, nie tylko w postaci kosztów przyuczenia do zawodu.
Zmorą naszej edukacji jest przede wszystkim to, że produkuje ludzi z dyplomami nieproporcjonalnie do zapotrzebowania rynku pracy. Pół biedy, gdy mówimy o inżynierach, ekonomistach, informatykach, ci zawsze znajdą pracę. Gorzej, gdy mówi się o ilości absolwentów wszelkich odcieni socjologii, politologii, pedagogiki, integracji europejskich, zarządzania oraz innych gier i zabaw średnio pożytecznych. Jednak absolwenci najbardziej egzotycznych kierunków z najdziwniejszych niepublicznych szkół rwania czereśni bez ogonka, uznają swoje prawo do lepszej i godnej pracy, w końcu po to dyplom robili. Z tym, że prawdopodobnie to oni będą najczęściej ogniskiem zapalnym wszelkiej frustracji społecznej, dopóki nie pojmą jednej prostej rzeczy: rynek nie interesuje się ani ich pasjami, ani cwaniactwem zdobywania dyplomów z drugiej ręki, ani ambitnym zmaganiem czy robieniem studiów na wszelki wypadek, dla papieru. Rynek przyjmuje bowiem to, na co jest zapotrzebowanie, zupełnie nie przejmując się obrażalskimi.
Dlatego cieszyć powinien każdy przejaw aktywności młodych ludzi, którzy zawieszają na kołku dyplom i biorą, co jest do wzięcia. Nie przeklinają rzeczywistości, która nie poznała się na ich talentach i ambicji, ale zmieniają ją przez swoją pomysłowość, elastyczność i zrozumienie dla potrzeb czasów, w jakich żyją. Wszyscy codziennie spotykamy ludzi z dyplomem, pracujących jednak w zawodach zupełnie przeciwnych tytułom na uzyskanych papierkach. Swoje pasje i ambicje przenieśli w czas wolny po pracy i zarzucili dawno roszczenia i pretensje, oddając cesarzowi, co cesarskie, a sobie nierzadko pozostawiając, co boskie, choć mniej spektakularne. Od nich mogą się już uczyć Jasiowie traconego pokolenia, a im szybciej się nauczą, tym mocniej pan to odczuje, pani, my wszyscy, społeczeństwo.
Jak zawsze świetny post, z którym się w pełni zgadzam. Jestem pokoleniem 30+ i obserwuję młodych ludzi u mnie w pracy. Nie jest to niestety miły obraz - postawa wielce roszczeniowa, chcieliby zarabiać fortunę, nie dając nic z siebie w zamian, uważając, że skończenie po łebkach "Wyższej Szkoły Gotowania na Gazie" uprawnia ich do nie wiadomo jakich apanaży, bo przecież skończyli studia, tyle że wiedzy żadnej z nich nie wynieśli, bo chęci do nauki u nich żadnej. Najlepiej, by ktoś za nich wykonał pracę, a oni tylko wezmą pensję. Wiem, że ktoś ich takiego podejścia do życia nauczył, zapewne rodzice, może i mass media, kreując konsumpcyjny styl życia. Owszem, na szczęście, nie każdy młody człowiek ma takie podejście do życia i wśród młodego pokolenia znajdują się wspaniali ludzie, którzy nie chcą być tylko roszczeniowymi konsumentami. Niestety takich jest mniejszość, a szkoda.
OdpowiedzUsuńSama pracuję w zupełnie innej branży, niż wyuczony zawód. W swoim zawodzie na tamtą chwilę nie mogłam znaleźć pracy, więc gdy trafiła mi się szansa wejścia w inne środowisko, zaryzykowałam. Formalnego wykształcenia w tym kierunku nie posiadam, ale dysponuję chęcią poznawania nowych rzeczy i otwartą głową. Teraz moje wieloletnie doświadczenie jest moim dyplomem, a umiejętności zdobyte na studiach często wykorzystuję w obecnej pracy, choć to skrajnie różne dziedziny. Logiczne myślenie przydaje się wszędzie.
Butów też produkuje się więcej, niż ludzi je noszących.
OdpowiedzUsuńTo tak per analogiam do rzekomo niepotrzebnych absolwentów.
Ci absolwenci, w funkcjonującym modelu są niezbędni, bowiem oni są WYNIKIEM świadczenia usługi.
Jest ogromny popyt na dyplom, pojawiło się więc mnóstwo firm, które ten popyt chcą zaspokoić.
I tak jak producent jojo przekonuje, że jego zabawka jest niezbędna do życia każdego dziecka, tak producenci dyplomów potrafią przekonać, że kupno ich dyplomu jest furtką.
Tylko troszkę niechętnie mówią do czego ta furtka prowadzi...
W tym świetle, kluczowym więc jest, niewłaściwa struktura systemu edukacji, przekłamująca znane od lat prawdy społeczne.
Najważniejsza.
Skoro tylko około 10% populacji ma możliwości i zdolności pogłębiania wiedzy na poziomie akademickim, to znaczy, że wszyscy ponad ten pułap, tej wiedzy nie są w stanie pogłębić a co za tym idzie, nie są w stanie zdobyć akademickiego wykształcenia.
Mówiąc wprost, płacą za iluzję oraz papier, który w żaden sposób nie odzwierciedla ich zdolności, umiejętności, wiedzy i doświadczenia.
Jedynym więc rozsądnym rozwiązaniem, jest obniżenie prestiżu dyplomu od 'producenta dyplomów' do realnego poziomu szkoły zawodowej lub średniej.