Technologie zmieniają obyczaje i charakter relacji społecznych. Przynoszą kolejny problem, gdy wydaje się, że wszystko już było. Z lektury reportażu „Bunt zamkniętego pokoju” („Newsweek” nr 11, 2011) sporo dowiadujemy się na temat nowej choroby, z japońska zwanej hikikomori. Atakuje ludzi wybierających świat wirtualny, przychodzi w odpowiedzi na nieprzychylne realia tego za oknem. Gdy koledzy i koleżanki naśmiewają się i szydzą, gdy traktują jak przezroczystych, gdy dopada nuda powszednich obowiązków, koszmar konieczności zdobywania wiedzy czy mozół pracy, można uciec w sieć, gdzie czekają podobnie wycofane jednostki. Ofiary sieci? Losu? Techniki? Ułomnej rodziny? Wszystkiego po trochu. W Japonii jest ich około miliona, ale i u nas coraz więcej się słyszy o przypadkach uzależnienia, zwykle zaczynającego się do nadmiaru gier komputerowych, od coraz dłuższego przebywania w towarzystwie peceta.
Chwała sztuce, jeśli na bieżąco podnosi temat, o czym wymownie świadczy film Jana Komasy „Sala samobójców”. Od pierwszych kadrów autor kreśli dosyć grubą kreską swój obraz, co doskonale wzmacnia wymowę wspomnianego reportażu z tygodnika. Dominik, bohater filmu, podobnie jak jego koledzy, to rozwydrzone dzieciary szmalowych rodziców, mijające się w nic nieznaczących uśmiechach, o które bohater w zasadzie ociera się, nie wchodząc w żadne relacje. Kilkoro pojawia się na ekranie, a mają w twarzach, ruchach, zachowaniu więcej rozpaskudzenia i sztucznego luzu niż setki zwyczajnych młodych ludzi wokół nas. Dominik od pierwszego ujęcia wygląda jak własny awatar, o twarzy z japońskiej mangi. Drażni jego chód, poza i wewnętrzna pustka, wypisana na twarzy hermafrodyty. Z drugiej strony jest wyrazisty na tle rówieśników, roszczeniowy, inteligentny, wrażliwy.
Kłopoty zaczynają się przez przypadek, gdy Dominik ulegnie podpitym kolegom, na studniówce. Na skutek głupawego zakładu oddaje się homoseksualnym pocałunkom. Potem małe zdarzenie seksualne na treningu judo i wkrótce rówieśnicy znajdą sposób na przełamanie klasowej nudy. Skorzystają z okazji, by zatruć chłopakowi życie. Wieszają filmik w sieci i docinają na forum. Brak im wyobraźni albo elementarnej empatii, co popycha chłopaka ku depresji. Dominik wyłącza się z realnego życia i rozpoczyna wirtualne, w którym czeka Sylwia i jej sala samobójców, wypełniona młodzieżą uciekającą od realności. Wirtualnie rekompensują niedomagania fizyczne, duchowe, psychiczne. Czują się silniejsi, lepsi, zjednoczeni w życiu swoich awatarów. Łączy ich niebezpieczna idea: dążenie do samounicestwienia, totalnego wycofania ze świata, w którym nie ma miłości, ciepła i przyjaźni. A jak mówi filozof: uciekając od cierpienia, popadamy w kolejne, innej ucieczki nie ma. Jednak uzależnieni od sieci nie czytają filozofów.
Film Komasy, dramat bardzo sugestywny, irytuje łopatologią. Żadna postać z obrazu nie budzi wątpliwości. Matka irytuje kalkulacją w każdej sferze życia, nie tworzy rodziny, ona rodziną zarządza, wypełnia obowiązki i liczy, że ład i porządek pojawi się sam. Gdy zapyta syna, czego od niej jeszcze oczekuje, oskarżając, że w dupie mu się przewraca od dobrobytu, usłyszy: chcę, żebyś cierpiała. I słusznie. Nic innego jej nie przebudzi, nie wyrwie z wyścigu szczurów. Ojciec, zatroskany o koneksje i spełnienie zawodowe, zdolny jedynie do szukania psychiatrów, włącza się na ostatnim etapie zagrożenia życia syna. Działa przekonany, że profesjonalizm lekarzy rozwiąże problem Dominika, pozostającego w pokoju przez dziesięć dni, bo przecież dzieciak ma maturę. Tutaj dałoby się zamknąć „Salę samobójców” jako prosty film o nałogu, wyrastającym na ugorze więzi emocjonalnej w rodzinie i nieodwracalnym spustoszeniu w życiu nastolatka, jakie czyni uzależnienie. Nie jest ważna forma zniewolenia; narkotyki, alkohol, seks czy hazard, skutek ten sam. Uzależnienie zabija, a choćbyśmy to powtarzali w tysiącach filmów książek, będzie ono zbierać swoje żniwo w kolejnych pokoleniach.
Jeśli coś przełamuje dydaktyczny ciężar tego filmu, to z pewnością relacja Sylwii i Dominika. Pojawia się między nimi silna iluzja więzi emocjonalnej, która jest jak przeciąganie wirtualnej liny między Erosem i Tanatosem. Pęd do życia jest po stronie chłopaka. Wbrew zapętleniu, izolacji od świata, rozwija on nić uczuciową, przekonuje dziewczynę do miłości, do życia, do piękniejszego oblicza rzeczywistości, wierzy, że mogą coś razem stworzyć. Sylwia nie chce ulec kolejnemu złudzeniu, pędzi ku śmierci, przynajmniej mocą swojej autokreacji. Nie umie wyjść ze skorupy, opętana myślą o wyzwoleniu, którego tak naprawdę boi się jak świata z jego nudą, tchórzliwym otoczeniem, schematami społecznymi, więc od trzech lat pozostaje w zamknięciu nałogu i czterech ścian. Dominik oddał się wirtualnym zapędom Sylwii, bez marginesu na umowność, bo znalazł ujście dla niebezpiecznie nagromadzonej potrzeby bliskości. Sylwia przebudzi się i wyjdzie na zewnątrz, wyjąc jak zranione zwierzę, dopiero po śmierci chłopaka. Prawdopodobnie był dla niej czymś dużo więcej niż lokatorem sali samobójców, obiektem manipulacji i spełnieniem poczucia władzy. Za zapędy do zbudowania świata na własnych prawach, w którym jest dostrzegana i ceniona, płaci najwyższą cenę: z niedoszłej samobójczyni staje się przyczyną śmierci.
W chwili, gdy Sylwia wyrywa się z komputera, z zaduchu, mroku, brudu zatęchłego pokoju, do widza dociera obraz szarego blokowiska. Wraz z nim przychodzi usprawiedliwienie jej ucieczki od świata, a jednocześnie myśl, że ten realny nigdy by ich nie połączył. Żyli na zbyt odległych wyspach, zaś ten wirtualny unicestwił ich na dobre, pogrzebał w iluzji.
Gdy czyta się tekst w Newsweeku, gdy ogląda się „Salę samobójców”, pośród wielu refleksji przychodzi i ta o świecie bez Boga. O świecie bez ideałów, bez woli i potrzeby rozwoju, dążenia do doskonałości, ale też bez możliwości porozumienia, nawet wśród najbliższych. O świecie egoistów nastawionych na spełnienie. O ludzkich atomach, które krążą chaotycznie rozedrgane jak młodzież na techno party, zderzając się o siebie przypadkowo. Bywa, że ludzkie atomy zatrzymują się, na chwilę, skupiając wzrok na kolejnej zabawie, na gadżecie, błyskotce, a potem mkną dalej rozpędzone, byle do następnego wrażenia, a potem ku nicości.
Czy jest zatem coś co przynosi ocalenie? Czy to już tylko działanie sił ewolucji, która dostosowuje metody do osiągnięć techniki i cywilizacji. Używa narzędzi na miarę czasów, może więc internet to jej nowy sojusznik? Wytypuje i odizoluje jednostki słabe, bezradne i niezdolne do stawienia czoła problemom współczesności. Potem je unicestwi, skoro i tak nie ma z nich pożytku Najpierw zadba, żeby izolowane w wysokiej wieży nie rozsiewały genów.
Powiało egzystencjalizmem... Fenomen hikikomori jest ładnie i dowcipnie zobrazowny w mandze "Sayonara Zatsubou Sensei" (anime nie polecam), zresztą sporo problemów młodego japońskiego pokolenia... Mniej to męczące niż taki nachalny dydaktyzm...
OdpowiedzUsuń