Dosyć gorzka teza przypomina, że normalnością nie jest idylla, ale zmaganie ze słabością. Nie da się stworzyć ideału, a jednocześnie nie da się normalnie rozwijać bez rodziny. Słowa filozofa religii powracają w różnych kontekstach i niemal każdego dnia. Czasem, gdy słychać z mediów o kolejnym zwyrodniałym ojcu katującym niemowlę. Innym razem, gdy mowa o przemocy seksualnej, a czasem zwyczajnie, gdy mówi się o zmieniającym się modelu rodziny. Wszak z każdej strony bombardują nas informacje o kryzysie rodziny, o tym, że zużył się tradycyjny jej model. Gdyby tak bezkrytycznie przyjąć wszystkie złowrogie wieści, można odnieść wrażenie, że w zasadzie możemy zapomnieć o tworzeniu podstawowej komórki społecznej.
Czy będziemy mówić o modelu katolickim, konserwatywnym, czy o wolnym związku, z pełnym nastawieniem na samorealizację i równouprawnienie, nasze czasy życia rodzinnego nie ułatwią i trzeba wielkiej determinacji, żeby nie tylko podołać, ale wzajemnie nie poranić się dotkliwie i w sercach najbliższych nie pozostawić lodowych igiełek, jakie nosił baśniowy Kaj.
On i ona, wchodząc w relację z założenia trwałą, zwykle chcą żyć normalnie, cokolwiek to znaczy, zgodnie, posiadać dzieci, budować dom. Czy to wystarczy by „nie borykać się z jakimiś ranami”? Wydaje się to niemożliwe i należy odrzucić idealizm, a może coś z tego wyjdzie. Może, ale nie musi.
Problem w zasadzie zaczyna się na starcie. Zmiana pozycji dorosłego człowieka ma tu duży wpływ. Przychodzi moment, kiedy przestajemy być dziećmi w rodzinie, a stajemy się jej tworzywem. Błogosławieni świadomi tego albowiem mniej cierpieć będą, chciałoby się powiedzieć. Objawi się przygotowanie, wyjdzie szydłem prawdy dojrzałość, dowiemy się, na ile skutecznie potrafimy przejść z progu miłości własnych rodziców w rolę rodziców dających swoim dzieciom bezpieczeństwo, szanse na rozwój i budowanie pozytywnych relacji międzyludzkich.
Nawet idealna rodzina, jak z serialu, to jednak zawsze zderzenie dwóch sfer: budowania relacji oraz ograniczenia możliwości spełniania wielu własnych zachcianek. I nie ma co się oburzać; rodzina jak każda wspólnota na tyle rozwija (w relacjach z innymi), co ogranicza (nasz indywidualizm). Dzieje się tak z prostej przyczyny: sporą część siebie trzeba oddać najbliższym. Tymczasem „dopada” nas świat zewnętrzny. Dopada proporcjonalnie: koniecznością zarabiania na rodzinę i obciążenia związane z jej przyszłością, jak również atakuje ilością pokus, atrakcji i przyjemności skierowanych na zaspokojenie jednostkowych potrzeb. Doba zaś nieustannie ma tylko 24 godziny i to, szczęśliwie, nie podlega projektom reform żadnego rządu.
Trudno być z żoną, z mężem, z dziećmi, oddać im swoje istnienie. Tak ciężko odnaleźć się rodzinnie w tych resztkach czasu poza zarabianiem. Jak zrezygnować z siłowni, salsy, kręgli, z lektury gazet i książek? Jak dzielić skutecznie czas na przyjaźnie poza rodziną, że o siedzeniu w internecie nie wspomnę? A jeszcze trudniej, rezygnując z własnych przyjemności, pokazać dziecku miłość na przykładzie swojego małżeństwa, objaśniać świat, relacje między ludźmi, wprowadzać je w życie seksualne, uczuciowe, żeby umiało traktować innych podmiotowo. Do tego dochodzi cywilizacyjnie i kulturowo zarzucona sztuka konwersacji i jesteśmy ugotowani.
W zamian coraz łatwiej da się uspokoić sumienie oferowaniem zajęć pozalekcyjnych: może angielski? może sport? może nauka gry na instrumencie i korepetycje? Niech się dziecko uspołecznia poza domem, a my wyciśniemy trochę godzin dla siebie z nieustannie traconej doby. Potem kilka zdawkowych pytań o szkołę przy kolacji, raz w miesiącu wspólne kino i spacer albo zakupy w galerii. A jeśli dziecko ma problemy? Zawalimy na szkołę, która niczego nie uczy albo poczekamy aż powie samo. Lepiej nie wyciągać nic na siłę, wszak dziecko ma prawo do intymności, do swoich tajemnic.
I jeśli znowu powracają cytowane na początku słowa Zbigniewa Mikołejki, nasuwa się stwierdzenie, że dziś, bez względu różnorodność modeli rodziny, jej członkowie mogą się ranić także bez użycia przemocy. Ranią się wzajemnym mijaniem i życiem obok siebie, z koncentracją na wypełnianie obowiązków lub zagarnianie pod siebie tego, co pod wspólnym dachem daje przyjemność. Członkowie takich rodzin wychodzą w świat i przyjmują nawet nieświadomie postawę znieczulonych na innych.
Popatrzmy dziś na młodych ludzi i ich proste kody słowne w sms-ach, mejlach, posłuchajmy ich rozmów w sklepie, galerii, na przystanku. Nie o treść tu idzie, tylko zasób słów. Czy za dwadzieścia lat, gdy będą dorośli, zdołają rozmawiać o swoich problemach i uczuciach? Czy zbudują relacje umożliwiające współżycie bez dramatów? Już dziś każdy z nas przynajmniej raz dziennie spotyka takiego rozmówcę, który niby po polsku mówi, a jakby po chińsku. Rozkładamy ręce z bezradności. Ilu ludzi już dziś komunikuje się półsłówkami, jakbyśmy siedzieli w ich głowach i mają żal, że nie wiemy o co idzie? Przypatrzmy się zachowaniom ludzi w miejscach publicznych, gdy głośno żrą popcorn i siorbią colę nie zważając na to komu i jak przeszkadzają w kinie. Gdy mają w nosie poczucie wstydu wrzeszcząc w komórkę w pociągu, gdy tarasują przejścia stojąc przy drzwiach autobusów, choć wysiadają za kilka przystanków, gdy parkują auta nie dając szans odjechania tym, którzy byli wcześniej, gdy jadą pod zakaz w podziemnych garażach, bo bliżej do wejścia supermarketu.
Czasem pojawia się uciążliwa myśl, że te zachowania są właśnie skutkiem nieustannego mijania się z najbliższymi. Maleńkie, nieznaczące, codzienne sytuacje pokazują w jakimś stopniu, co zaczęło się w rodzinach, jak nauczyliśmy się traktować żyjących obok. To, co dziś rzuca się w oczy, może budzić uzasadniony lęk o jakość życia społecznego w przyszłości. Bo nie będzie nic przyjemnego w zderzaniu się z egoistami skupionymi na odmianie „ja” przez wszystkie przypadki, jeśli w ogóle ją opanują.
A propos obserwacji poczynionych na mieście: Wydaje mi się, że to bardziej wynik zatarcia się granic podziałów społecznych - teraz obowiązkowo każdy musi dogadać się z każdym i w rezultacie nikt nikogo nie rozumie. Nie wiem czy to spadek po komunizmie, czy efekt propagandy absolutnej tolerancji, ale "równanie do dołu" stało się niemalże przymusem, zwłaszcza na mieście.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony Tołstoj bodajże by się ucieszył - tyle różnych nieszczęśliwych rodzin do opisywania ;)...