Współczując właścicielowi samochodu zająłem się przygotowaniem niedzielnego obiadu. Z okna kuchni nagle zobaczyłem kobietę z dzieckiem, która czekała na męża, gdy ten robił komórką zdjęcie obsranej samochodowej szyby. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do mieszania w garnku. Gdy zabrałem się do wlewania oleju na patelnię, widziałem już następnego domorosłego fotografa, który kolejną komórką robił zdjęcia ptasiej sraki. Potem kolejny amator fotografii urozmaicił sobie niedzielę, no i jeszcze jeden i nawet pani drobnej budowy przerzuciła przez bark warkocz, przykucnęła i cyknęła fotkę gównianej masce białego auta. Za chwilę starszy pan wyjął prawdziwy aparat, wielkości paczki papierosów i uwiecznił zwielokrotnienie kupy. Zanim zakończyłem przygotowanie obiadu z dwóch dań, naliczyłem dziewięciu fotografów tej samej obsranej szyby. I żadnych przedstawicieli mediów, wszystko to bezinteresowni paparazzi spod strzechy.
Dokąd ponieśli swoje dzieło? Zniknęli z nim w swoim pececie? Albo czekali na stosowny moment, a gdy uzbierała się familia przy niedzielnym stole, wydobyli medialną niespodziankę, prezentując foto kolejno: zniesmaczonej cioci z obluzowaną szczęką i stryjowi dzwoniącemu z zachwytu łyżeczką o rodową filiżankę? A młodsi fotografowie? Co oni zrobili ze swoim zdjęciem? Zamieścili je na jednym z tłumnie obleganych portali? Czy pokażą kolegom w pracy przy papierosie? Może wkleją w jedną z tysięcznych prezentacji dowcipu, które latami krążą po internecie od skrzynki do skrzynki?
Co tak inspirującego może być w obsranej szybie auta, że fotografują ją ludzie różnych roczników, niezależnie od płci? Zwłaszcza, że ani posiadacz samochodu nie tworzył świadomie artystycznego happeningu, ani ptaki nie zrobiły tego umyślnie i dla kawału.
Gdy jednak przyjrzeć się zjawisku nieco z perspektywy, myśl zaczyna podążać od szczegółu do ogółu i to, co przywodzi, raczej nie napawa optymizmem. Coś jednak straciliśmy wraz z rozwojem technologii. Fotografia cyfrowa paradoksalnie zubożyła sztukę fotografowania i zabrała jakąś część przyjemności oglądania zdjęć. W czasie, gdy królowała fotografia analogowa, ale jeszcze ta sprzed automatycznych małpek zwanych pieszczotliwie idiotkamerami, żeby robić średniej jakości zdjęcia, trzeba było dowiedzieć się czegoś o świetle, o przesłonie, zmiennej ogniskowej, czegoś o skalach czułości filmu, rodzajach obiektywów, statywów i papieru fotograficznego. Pasjonat, chcąc nie chcąc, rozwijał się nie tylko artystycznie, ale poznawał głębiej prawa fizyki, a pracując cierpliwie nad jakością zdjęć mógł osiągać zadziwiające efekty bez użycia komputerowych programów wspomagających obróbkę zdjęć. Poza tym, gdy miał do dyspozycji 24 lub 36 drogocennych klatek na negatywie, musiał kilka razy przemyśleć ujęcie, ustalić plan zdjęcia, wykadrować, a więc działać twórczo. W konsekwencji oznaczało to, że gdy ktoś mówił „pasjonuję się fotografią”, znaczyło to zwykle kawał dobrego rzemiosła, jeśli nie sztuki. Dziś, gdy niemal każdy z nas pstryka komórką, automatem, a niechby i wypasioną cyfrową lustrzanką, w co drugim CV, składanym różnej maści pracodawcom, dział „zainteresowania” upiększa niewiele znacząca już „fotografia” i nie wywołuje najmniejszego poruszenia.
Wszyscy przecież nagminnie robimy za dużo zdjęć i zawsze obiecujemy sobie, że większość usuniemy, zostawiając najlepsze. Tymczasem nielicznym udaje się obejrzeć wszystkie ujęcia na przepstrykany temat, a jeśli nawet myśl o usuwaniu postanie w głowie, pozbywamy się jej chętnie, znajdując usprawiedliwienie w sentymencie, uroku miejsca, pięknie padającym promieniu słońca lub w ulubionej różowej bluzeczce, w której tak nam do twarzy.
Przekłada się to także na stosunek do oglądania zdjęć. Czynność ta bowiem coraz częściej kojarzy się z nadmiarem i nudą. Konia z rzędem temu, kto w mijającym roku przynajmniej raz nie był katowany setkami zdjęć przyjaciół, znajomych, rodziny, a to na tle Alp, a to w perspektywie ciasnych uliczek Grecji albo na Ibizie i na tle piramid. A kto z nas nie jest bombardowany każdego sezonu tysiącami zdjęć ze studniówek, sylwestrów, imienin u cioci? Długo jeszcze można wymieniać okoliczności przyrody, jakich nie zniesiemy na wielkim ekranie LCD, ziewając bez kolejnego drinka, podczas projekcji prowadzonej przez gospodarzy. Do tego dorzućmy Internet z milionami fotek na wszelkiej maści jutubach i fejsbukach albo w milionach blogów fotograficznych. Okaże się wówczas, że śmietnik fotograficzny jest równie rozległy jak informacyjny, ale czy rozległy oznacza też bogaty? Wszystko składa się na jeden wielki szum, który jeśli w ogóle ma znaczenie, to głównie dla autora, choć on w tym nagromadzeniu ostatecznie i tak jawi się samotną wyspą na wszechogarniającym oceanie nadmiaru.
Może jednak nie byłoby w tym tekście tak dalekich wędrówek od szczegółu do ogółu, może nie byłoby nawet uwag o fotografii, gdyby nie małe co nieco. Gdy tak przyglądałem się ostatniej, dziewiątej osobie, fotografującej zasraną szybę białego matiza z wyraźnym zadowoleniem i dumą, podbiegła do mnie ironia losu i zachichotała wprost do ucha: „Widziałeś?! Każdy z nich myślał, że robi oryginalne i niepowtarzalne zdjęcie, każdy myśli, że to on jest pierwszy”.
Piękna ironia na zakończenie i wiele mówi o współczesnych pseudopasjonatach sztuki fotografowania.
OdpowiedzUsuńTych, którym się wydaje, że oryginalny - jak pokazuje życie, nie bardzo : ) - pomysł, może zastąpic lata nabywanej w tej dziedzinie wiedzy, lata zdobywanych niejednokrotnie metodą prób i błędów doświadczeń.
Coraz trudniej, w tym tłumie focących na każdym kroku odnaleźć prawdziwych koneserów tej sztuki i całego rytuału robienia zdjęc, takich, którzy potrafią z właściwym dystansem podejść do nowoczesnych technologii cyfrowych i wykorzystać je w należyty sposób.
Bo sprzęt wysokiej jakości, szeroko dostępny, to jak się okazuje, żadna zachęta do twórczości, a tylko kolejne drzwi otwarte dla łatwych rozwiązań i wzmocnienie pozycji konsumpcjonizmu w społeczeństwie.
I tak, jak nie każdy, kto poprawnie składa zdania, jest pisarzem, tak, nie każdy kto dotrzega obrazy i jej utrwala, jest fotografem.
Ale może należy mieć nadzieję, że ta „artystyczna kupa” miała wzbogacić tylko rodzinne albumy w cześci: „Moja dzielnica, moje miasto” , a nie pretendować do miana sztuki fotografowania.