Z jakiegoś powodu ten film trzyma mnie jeszcze dziś swoim urokiem. To współczesna opowieść o Syzyfie. Reżyser sam to skojarzenie wyraźnie podsuwa widzowi. Każdego dnia Adam wraca z pracy pod górę, do domu, taszcząc na plecach duży pojemnik z ziemią zabraną z dołu. Usypuje mozolnie pole przy domu, z sobie tylko wiadomych pobudek. I tak dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, niezależnie od tragedii, radości, smutku i cierpienia. Noszenie ziemi ma wpisane w dzień, jak pajdę chleba w kamieniołomie i ciężar wózka z urobkiem, jak kąpiel w górskim potoku, ból egzystencji i milczenie. Nie ma dokąd uciec, nie ma jak się buntować, bo całe otoczenie ma swoje problemy i swój mit Syzyfa. A do tego ludzkie oczy i języki dolewają swoją łyżkę goryczy, zjadliwości, w najlepszym razie obojętności.
Nieprzypadkowo trafiłem na ten film, oj nieprzypadkowo. Dziś siedzi we mnie, bo sam jestem Syzyfem. Jak co sobota: siatki z zakupami, sprzątanie, gotowanie, czynności, po których jutro, za dwa dni, nie będzie śladu. Każdy z nas to zna, każdy z nas o tym wie i tak to ma. Pomijając może tych mężów, o silnych cechach macho, dla których wystarczy być, chodzić do pracy i przed telewizor, a reszta należy do żony, matki i kochanki.
Na dobrą sprawę życie przemija nam na powtarzalnych czynnościach, wobec których nie można się nawet zbuntować, chyba że przerzucić na barki bliźniego. Ciekawe czy ktoś badał, jaki procent życia człowiek traci, na zabiegi związane z przygotowaniem jedzenia, sprzątaniem, zakupami? Jeśli się doda do tego czas spania, prania, wieszania, załatwiania formalności bankowych, urzędowych, związanych z posiadaniem auta, domku na wsi, to już niewiele zostanie na życie. Ale może innego życia nie ma?
Jeśli jednak jest, to gdzie? Do kogo należy? Bywa, że inne pojawia się na chwilę, tam, gdzie są żywe emocje. Mocne szarpanie duszy czasem odrywa Syzyfa od popychania kamienia egzystencji. Nakazuje wręcz zapomnieć o ciężarze kawałka skały. Gdy nagle i niespodziewanie pojawia się miłość, uwaga skierowana na obiekt uczuć pozwala zapomnieć o kartoflach, makaronie na obiad, o bułce - znów z dżemem – na śniadanie i o myciu szklanek. Pozwala nawet nie zauważyć, że czwarty dzień bez cukru mija, bo ramki świata wypełnia obiekt, męski lub żeński.
Albo gdy pojawia się rozczarowanie w miłości! Czy nie wszystko jedno co wówczas jemy? Czy przeszkadza brak mineralnej w lodówce i kurz na półce pod telewizorem? Czy daje radość latanie po kanałach TV? Promocje w centrum handlowym nas nie obchodzą, a nawet piasek u kota, niezmieniany trzy dni, nie śmierdzi. Podobnie jak niewyniesione śmieci. Świat staje się bezbarwny i apatia unieważnia rutynowe krzątactwo. Niespełnienie jest silniejsze, bardziej doskwiera niż powtarzalność czynności dnia.
Jest jeszcze inna forma utraty, gdy los Syzyfa w nas gaśnie na moment: śmierć kogoś bliskiego. Zatrzymujemy kamień codzienności w pół drogi i jakoś nie umiemy się z utratą pogodzić. Zaprzątamy sobie głowę dokonanym życiem zmarłego, jego miejscem obok nas, wypełniamy rozpamiętywaniem pustą bańkę żalu i bezradności. Wciskamy w nią żywe i gorące wspomnienia poszczególnych chwil obecności odchodzącego. Przez moment wydaje nam się, że już dalej nie ma sensu iść, że nic nas nie spotka, że zamknął się świat. Z drugiej strony, gdy powoli wracamy do równowagi, jakoś przecież zazdrościmy odchodzącemu. Powszednie sprawy już go nie dotyczą, poznał tajemnicę bytu, otworzył się przed nim sens życia, które przeszło w wieczność. Mówimy sobie: już nie musi się bać, poznał moment przejścia, który przed nami jest ciągle ukryty. I wracamy za jakiś czas do naszego kamienia, żeby toczyć go dalej, z nadzieją wszak, że za zakrętem nie stoczy się i nie umknie do punktu wyjścia.
Jaki stąd wniosek? Przewrotny dosyć. Człowiek, który dorósł, wykształcił się, spełnia się w małżeństwie i rodzinie, powinien być całkiem szczęśliwy. Powinien skupiać się na rozwoju intelektualnym, duchowym. Tymczasem traci najmocniej życie na powtarzaniu czynności, po których nie ma śladu. Pomiędzy nimi wychowuje dzieci, czyni dobrze lub źle, albo zwyczajnie nie zwraca na nic uwagi, z braku czasu, możliwości. Z powodu rutyny i zmęczenia nie poddaje tego refleksji. I może wówczas syzyfowy trud nie boli?
Ciepłe,niezła obserwacja dnia codziennego i trochę pieprzu.
OdpowiedzUsuńGorąco pozdrawiam. A.
Ciepłe i smutne. Dla mnie smutne przede wszystkim. Powtarzalność byla, jest i będzie, ale dotyczy przecież także rzeczy fajnych. Buziakow na dobranoc i dzień dobry, zapachu kawy. Chleba Naszego Powszedniego i tego jak dziecko Ci powtarza, że jesteś fajny tata. A poza tym tak mi jeszcze przyszło na myśl, że może Syzyf lubił to co robil. Może się spełniał w taszczeniu tego kamlota na górę i jakby w końcu go tam doniósł to straciłby jedyny sens swojego życia?? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCiężko mi powiedzieć coś sensownego z perspektywy mojego niedługiego jeszcze życia, ale te wszystkie codzienne czynności nie muszą być rutynową, syzyfową pracą. To my nadajemy wartość temu, co robimy poprzez sposób myślenia. Jeśli się głębiej zastanowić, każdy drobiazg jest ważny - niezbędny wręcz.
OdpowiedzUsuńJednak dostrzeganie w szarej codzienności niezwykłości, czegoś, co wywoła jakieś silniejsze drgnięcie w sercu to przywilej poetów - ale jaką pełnią żyją poeci...
te czynnosci to zycie wlasnie
OdpowiedzUsuńkiedy ich nie ma - sa inne
nie masz samochodu - dluzej przebywasz z tlumem w tramwaju, ot co
cala przyjemnosc w przezywaniu tych czynnosci i modernizacji ich dla [i ku] wlasnej przyjemnosci