niedziela, 9 grudnia 2007

Ballada o dobrym Józku

Józef ma mądrą i kochającą, żonę, choć koszmarem jego siedemnastoleniego życia był sen, w którym szedł do ołtarza z panną młodą bez twarzy. Zapewne wiedziona posiadała piękne rumiane liczko, tyle że ukryte przed mężem pod welonem z brudnej firany, wydzielającej papierosowy smrodek. Józef wyskakiwał ze snu przerażony nie tyle brakiem twarzy oblubienicy, co raczej boleśnie raniła go świadomość, że tak właśnie zaczyna się odpowiedzialność i już nigdy nie będzie mu wolno bezkarnie zmieniać i uwodzić nowych kobiet.

   To było dwadzieścia lat temu, dziś Józef wie, że żona jest kochana i nie ma czego się lękać. Dotrzymał przysięgi, wszelkich reguł i wierny miłości ma dwóch cudownych urwisów, podobnie kochanych jak żona. Synkowie ciągają go po sklepach, na lodowisko, na boisko i jeszcze każą ze sobą jeździć na rolkach. Właściwie Józef powinien być ojcem i mężem szczęśliwym. Mieszkanie zasiedla co prawda niewielkie, które dawno temu stało się pomnikiem świetności ekipy sekretarza Gierka, świetności owianej legendą dobrobytu przez starszych rodaków. Zatem domu Józef nie zbudował, o sadzeniu drzewa też nie myśli, bo raz, że nie ma gdzie, a dwa, że nie chce dawać pożywki natchnionym ekologom i ich rytuałom przykuwania się łańcuchem.

   Jednego Józefowi nikt nie zarzuci: chodzenia w życiu na skróty. Jak za młodu się nie uczył, to ściągi nie pomagały, zawsze go nakryli i miał poprawki. Jak nie zbierał flaszek na pierwszą deskorolkę, to jej nie dostał. Jak nie opiekował się wilczurem sąsiadki, to nawet na drożdżówkę rodzice nie dali, bo nie było z czego na czworo dzieci dzielić. Wraz z żoną dopracował się mieszkania, które niedługo spłacą, bez wyjeżdżania za granicę, nawet na wycieczki. Wspólnym trudem je wyremontowali i wychowują chłopców bez babci, cioci i wujenki, bo oboje mieszkają setki kilometrów od domu, wyjechali za pracą. W życiu Józef nie dał łapówki i łapówki nie przyjął. Nie nagiął się do oszukania urzędu skarbowego i nie skalał się pracą na czarno, a nawet daje się naciągać śniadym, siedzącym z kartonem przed marketem i pod kościołem. Jest na każde zawołanie, każdego, kto pomocy Józefa oczekuje, nigdy nikomu nie odpyskował, nikogo nie oskarżył, nie orżnął ani nie przeklął. Gdy idzie do spowiedzi ma poważny problem, bo jego grzechy nie wyszły poza kanon pierwszokomunijny, a wie, że do spowiedzi wypada pójść ze cztery razy w roku.


Dziś Józef, jak co dzień, wsiadł do autobusu z kolejną modlitwą i rachunkiem sumienia. Wsiadł, żeby dojechać do hurtowni, w której od lat zajmuje się obsługą klientów. I może ciemność nocy za oknem, mimo poranka, a może widok ziewających pasażerów lub brzęczenie muzyki w wielu słuchawkach naraz, rezonujących w niewypełnionych myślami głowach nastolatków, coś przecież musiało rozbudzić w nim te refleksje o samotności i niespełnieniu. Dlaczego mimo prawości i wierności ma w sobie tyle smutku? Przecież do wszystkich odnosi się z radością, uśmiecha się do ekspedientek w sklepach, nawet do tych z firmowym obrysem warg w kształcie „w czym panu pomóc?”. Nie tylko nie obrusza się, ale zawsze zagaduje jeśli nie szuka niczego konkretnego. Pozdrawia sprzątaczkę, gdy ta grabi liście pod blokiem. Życzliwie zachowuje się wobec sąsiadów, wnosi zakupy starszym, opowiada dowcipy na trzech imprezkach w roku, na które bywa zapraszany, a nawet odpisuje na cztery mejle w sezonie świątecznym, bo tym razem nie są reklamą ING, Ikei i Pizzy Hut. Nie ogląda też seriali „ M jak mordęga” i „Klon” tylko pilnie czyta książki z psychologii, religii i filozofii, choć intelekt nie czyni go radosnym.

   Bo smutek drąży Józefa, smutek bez sprzeczki z szefem o nadgodziny, smutek bez pretensji do ciszy telefonów, przez które nikt nie zaprosi go na kawę. Smutek wreszcie jesieni, która przechodzi nijak jak każda poprzednia. Jeśli ktoś chciałby zarzucić Józefowi, że to kryzys czterdziestki, temu mógłby się zaśmiać w nos, gdyż smutek nosi w sobie od koszmarnych snów o pannie młodej w szarym welonie. A może dobro jest smutne? - myśl czasem przeszyje Józefa - bo niewidoczne, składa się z małych radości i przepływa bez fajerwerków sensacji. Nie wzywa mediów na ratunek, nie błyszczy w ciemności. Ale dlaczego bycie dobrym czyni jednocześnie niespełnionym? Może tkwi w Józefie pycha wiekopomnych dzieł, więc na nic mu małe radości? Może trzeba wyjść do stowarzyszeń, duszpasterstw, fundacji? Czasem i taki niepokój targnie Józefem, ale czy wówczas poza pracą i domem, miałby na to czas? Doby nie rozciągnie, a na chleb zarobić rzecz pierwsza. Czy jednak oddanie siebie dla chłopców i żony, nie czyni go ich niewolnikiem i nie każe trwać w społecznym niedopełnieniu i niespełnieniu?

Józef dojeżdża do swojego przystanku i ma poczucie jałowości życia i za grosz nie wie, czemu mając zdrowie, najcenniejszy dar, czemu mając miłość i poukładaną rodzinę, ma jeszcze tyle niedopełnienia, rozczarowania światem dookoła siebie? Bo świat nie myśli płacić dobrem za dobro, za to hojnie odpłaca zniewagą, potwarzą i pomówieniem, a w najlepszym razie milczeniem obojętności? Wie też, że ludzie uciekają od niego, bo jednych męczy to, że nie mogą poczuć się lepsi od niego, inni, bo gardzą frajerem, infantylnym, szlachetnym i z gołą dupą. Lecz Józef wie, że tylko syci są szczęśliwi, a syci przestają się rozwijać. I choć wie, że nie łatwo z tym żyć, Józef się nie zmieni. Pewnie łatwiej, dużo łatwiej zmienia się głupiec w mądrego, podły w szlachetnego niż odwrotnie. Zatem pociągnie Józef do końca kulę swojego człowieczeństwa, która nie raz jeszcze zaboli. Ale Józef wierzy, że gdzieś u końca drogi się nie rozczaruje i zamieszka wśród najpiękniejszych ludzi. Dlatego wysiada przy hurtowni i stać go na nowy uśmiech dla Pani Basi, co już krząta się przy fakturach.

   Dziękuję Marcinowi, bo zapewne nie napisałbym tego tekstu, gdyby nie Marcin Zegadło i jego wypowiedź:
„Nie lubię optymistów. Irytują mnie. Wieczne powtarzanie, że wszystko będzie dobrze jest albo wyrazem porażającego braku doświadczenia, albo braku inteligencji. W najgorszym wypadku – pierwszego i drugiego. Ostatecznie są tacy, którym się układa i żywią głębokie przekonanie, że to „pozytywne myślenie” i – jak mawiają – „wrodzony optymizm” mają w tym swój udział. Pozostaje mi życzyć im powodzenia i rozbudzać w sobie szlachetne odruchy współczucia. Ja tymczasem będę krakał dalej”.

5 komentarzy:

  1. Znam chyba takiego Józefa. I bardzo mu współczuję...
    Ciekawe jak Józef odpowiedziałby na pytanie: czego chcesz Józefie? Albo jak by dokończył zdanie: do szczęścia brakuje mi....
    Nie zgadzam się z opinią o optymistach. Chciałąbym, żeby ich zawsze było jak najwięcej wokół mnie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo pesymistyczne opowiadanko, ale są tacy ludzie. To się nazywa depresja, bo każdy ma jakieś marzenia do których tęskni i dąży i samo podążanie tą ścieżką czyni ludzi szczęśliwymi. Józek nie idzie swoją tylko stara się iść bezkolizyjnym torem jaki wydaje mu się dobry. Skoro nie znajduje szczęścia w byciu ojcem i mężem to pewnie tęskni za czymś co mu się wydaje wielkim szczęściem, ale z góry zakłada, że go i tak nie osiągnie i nawet nie próbuje. A wystarczy że go spotka banda wyrostków i zacznie okładać to gdy przestaną może poczuje szczęście. Albo gdy dziecko mu zaginie i odnajdzie się po kilku dniach czy tygodniach. To dopiero będzie szczęście. W ten sposób wielu ludzi poznaje smak szczęścia

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy optymiści nie odczuwają smutku? To pytanie do optymistki.
    Smutek jest przykrym uczuciem ale jest ludzki i często stanowi o człowieczeństwie. Coraz częściej nasz wewnętrzny świt jest zagrożony przez brutali, podporządkowanych działaniom przynoszącym realne korzyści, którzy z uśmiechem na ustach powtarzają sobie: Jesteś silny! Potrafisz osiągnąć swój cel! Dasz radę tylko myśl pozytywnie! Jak na ringu. A życie nie jest proste a czy nadejdzie w nim chwila spełnienia?
    Oby optymistów było więcej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jacku, bardzo smutne opowiadanko...

    OdpowiedzUsuń
  5. Smutne ale prawdziwe. A może podzielisz się Giera swoimi radościami w krainie szczęśliwości.
    Proszę!

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF