Najgorsze jednak, że smutnie sterczały też wędki, ukryte w futerałach. Były równie nieprzydatne jak intelekt w kraju tęskniącym do kafelkarzy, hydraulików, spawaczy i murarzy. Wędki miały ratować ostatnią nutę męskości mej, ale w tym deszczu były bezradne. Nawet muchy nie bzyczały, pochowane po kątach, i tylko trzeźwość żony wyrwała mnie z głębiny smutku, gdyż nie znalazła zapałek. Jak zaczynać urlop bez zapałek? Wymusiła więc wyjście w deszcz, wcisnęła nadzieję zamiast peleryny, że pierwsza mazurska kawa przywróci mi pełnię radości.
W wieczornej mżawce zobaczyłem dwóch mężczyzn kręcących się koło dymiącej piramidy mokrych nieco polan. Po drugiej stronie dymu była jeszcze kobieta i drepczące dziecko. Wiadomo: gdzie dym tam zapałki. Ruszyłem z raźną miną, ale ich miny nie należały do pogodnych. Zanim dotarłem do ogniska zobaczyłem samochód z tablicą zaczynającą się na „WI”, zabrzmiało jak ostrzeżenie: „my ze stolycy, radośnie nie będzie”. Determinacja była silniejsza, a kątem oka zobaczyłem przed ich domkiem rozłożone profesjonalne wędki, więc na pewno był bezpieczny przyczynek rozmowy, bo nie spotkałem dotąd niemiłego wędkarza. Dwaj panowie byli zadziwiająco do siebie podobni z twarzy i ze spodni moro.
Nieśmiało przywitałem się i zapytałem natychmiast o nastrój i ryby. Na co jeden z nich z gorzkim uśmiechem powiedział, że nastrój podły właśnie przez ryby. „Nie biorą?”, zapytałem głupio jakbym nie wiedział. Ale zamiast odpowiedzi usłyszałem pytanie, czy miałem kiedyś do czynienia z dzierżawcą jeziora. Opowiedziałem zatem historię sprzed roku o grubasie, co wtargnął mi na pomost w kąpielówkach i zażądał zezwolenia. A gdy zwróciłem mu uwagę, że w zasadzie nie ma na brzuchu tablicy kim jest, odpowiedział mi: „jak mówię, że jestem właściciel, to jestem”. No i wymiękłem wobec siły argumentu, pokazując zezwolenie.
- To miał pan szczęcie, że taki grzeczny był - skomentował zjadliwie Warszawiak – Mojemu bratu zajrzał dziś w świeżo wydane zezwolenie, pod którym sam się podpisał, po czym dodał: „a teraz wypierdalaj z jeziora, bo ci okularki rozjebię”. Rozumie pan? Kupiliśmy od gnoja zezwolenie, żeby nam ubliżał! Ale to nic, już byliśmy na policji, nie darujemy chamowi, w końcu jest jeszcze jakieś prawo, nic od niego nie chcemy dla siebie, ale niech na nasze koło wędkarskie wpłaci, co sąd mu wyznaczy.
Dalej usłyszałem przekonanie o tym, że żyjemy w państwie prawa i sądząc po minie nie spodobał się Warszawiakowi mój uśmiech, nadto może mało wyrozumiały, na wszelki wypadek poprosiłem o zapałki. I gdy jeden z panów podawał mi je z drzwi samochodu, drugi właśnie kończył rozmowę przez telefon. Po chwili zwrócił się do brata:
- Wołają nas na komisariat, musimy protokół podpisać.
Grzechotałem zapałkami patrząc jak dwaj warszawscy bracia odchodzą miarowym krokiem w moro i z nożami u pasa, a gdzieś nad ich głowami wyobraźnia zanuciła mi szlachetną pieśń: „warszawskie dzieci idziemy w bój...”. Niosła ich pewnie wiara w prawo i sprawiedliwość, a ja przecież zazdrościłem im tego jak cholera. Zazdrościłem, że nie widzą cynizmu i arogancji władzy pieniądza i chamstwa. Że nie dostrzegają własnej bezradności na niegościnnej jednak mazurskiej ziemi, na której dzierżawca jeziora jest tutejszy, bo zna koligacje, układy, persony, którym płaci rybą trzebioną z rzeczonego jeziora. Poznał też inne osoby, które zastrasza, z innymi chleje wódę. A poza tym wszystkim wyjaławia jezioro z ryb, jakie w nim pływają, bo on tu pan. Wszystkie, które osiągną 20 centymetrów sprzedaje, a to co poniżej traktuje jako karmę dla świń. Zyski inwestuje w pensjonacik i domki letniskowe, za które zapłacą ci, którym potem i tak może grozić rozbiciem okularków. Kiedy już w jeziorze nie będzie większego ruchu płetw, odda państwu – właścicielowi wodę i poszuka następnej dzierżawy.
I przez kolejne dni pobytu nad wodą to jednak nie warszawiacy byli dokuczliwi, gdy siedziałem z wędką łowiąc płotki i leszczyki wielkości palca, które delikatnie wypuszczałem do wody. Bardziej niż hałaśliwi gadżeciarze stolycy dokuczała myśl, że wobec tak rabunkowej gospodarki miejscowych bandziorów, za jakiś czas nie będzie żadnej radości siedzenia z wędką. Zostaną stawy przy motelach i pensjonatach, w których za 10 zł dziennie fan wędkarstwa będzie miał zapewnioną radość brań, jak dziś ma zapewnioną radość jazdy kładem, pływania rowerem wodnym i kajakiem. A jak dodatkowo zapłaci, będzie mógł nawet zabrać złowione okazy do domu. Za specjalną opłatą właściciel stawu puści mu z CD rechot żab, klęgor żurawi i może jeszcze dołoży w gratisie cyfrowe filmowanie holu trzykilogramowego karpia na haku. No cóż, skoro nie wybraliśmy sobie czasów, w których przyszło żyć, może da się znaleźć rozrywki, którym mniej bolesna refleksja towarzyszy. Może da się znaleźć dziedzinę, rekreacji w której opłaty nie będą tak mocno wiązały się z robieniem klienta w wała.
Czemu dziś snuję tak późne wakacyjne refleksje? Klimat sprzyja. Za oknem wrześniowe ciemne chmury, co chwila ciskają deszczem. A na ekranie telewizora może to pocieszenie, a może ukojenie? Pamiętacie taki film Andrzeja Kondratiuka pt. Pełnia?
W wynajętym pokoju we wsi Łacha mieszka Wojtek (Tomasz Zaliwski), architekt z Warszawy. Bardzo zmęczony doganianiem ogona kariery, kontaktami z najbliższym otoczeniem, porzuca "dobrodziejstwa" życia w mieście i żonę, z którą najbardziej łączy go wspólne mieszkanie. "Odbiera urlop za wszystkie minione lata". Przeżywa głębszy kontakt z naturą, zachwycony światem wielkiej rzeki. Klimat odosobnienia sprzyja rozmyślaniom i bilansowaniu przebytej drogi życiowej. Pan Wojtek nawiązuje też liczne dobre znajomości z miejscowymi, choćby takim sympatycznym zawiedzionym Jasiem (świetny Janusz Gajos), który będąc po spożyciu, wyznaje rozbrajająco: „Kto ja jestem? Ćwierć chłopa, ćwierć robotnika. Razem pół litra”. Ale jest też w tym filmie dziadek Foton (wspaniały Tadeusz Fijewski), który jest „kolegą po kiju” Wojtka i właśnie jego monolog niemal proroczy o rybach i wodzie, skłonił mnie do napisania dziś tego tekstu. Foton-Fijewski mówi z przejęciem o tym, że gospodarować wodą trzeba umieć, inaczej zostanie ludziom przyjść nad brzeg wody i patrzeć w jej pustą toń, a potem jęczeć i łzy lać do tej pustki. Po czym wygłasza z głębokim poruszeniem całą mowę o wyniszczających planach sprzedaży ryb, które wyławia spółdzielnia, mówi ze zgrozą o zabijaniu ryb prądem i granatami przez miejscowych. I coraz mocniej czuć w jego słowach lęk przyszłości, pustki, w której wszystko się poprzestawia: zimą spadną deszcze a latem śnieg. I tak będzie, bo jeśli człowiek nie uszanuje natury, ta obróci się przeciw niemu.
I całkiem paradoksalnie znalazłem w tym monologu pocieszenie. Przecież Kondratiuk nakręcił swój czarno-biały film w 1979r., i włożył w usta aktora Fijewskiego słowa trwogi, które brzmią aktualnie dziś, po niemal trzydziestu latach. Bo człowiek nadal boi się grabieżczej natury drugiego człowieka, jego bezmyślności i egoizmu, życia wedle maksymy „po nas choćby potop”. Nieważne czy naturę grabi spółdzielnia, partia, korporacja, pojedynczy biznesmen czy pierwszy sekretarz. Świat się podzieli i tak na zwolenników i przeciwników, przejętych stanem natury i stanem własnego brzucha.
Pocztówkę z wakacji zawsze możesz mieć prawdziwą, piękną i dającą wytchnienie... jeśli tylko umiesz zachować ją w sobie i swojej pamięci.
OdpowiedzUsuńJacku, pomyśl o pięknej złotej jesieni, jaka przed nami i nie popadaj w melancholię.
A piszę to właściwie tylko po to, żeby dać znać, iż zaglądam i czytam. Te chmury mają coś pewnie symbolizować, co?
Pozdrawiam
Zaciekawiłeś uwodzicielkę.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam przy kawie. Dobra lektura :) Będę wpadać częściej.
Pozdrawiam serdecznie!!!
Ciągle dręczy mnie pytanie. Po co Chcesz zabijać? (Cokolwiek: owada, żabę, rybę, zwierzę - ludzi nie wolno - prawo zabrania). Pochylasz się nad miejscowym barbarzyńcą, myślisz że jesteś ponad nim?
OdpowiedzUsuń