niedziela, 19 maja 2024

Figura ładu


Wchodzenie w smugę cienia niesie ze sobą przywoływanie miejsc i sytuacji z przeszłości. Mechanizm działa niezawodnie, choć w sposób bardzo nieoczywisty. Powracają obrazy, postaci, miejsca, sytuacje, wyrzucone z pamięci losowo, w najmniej oczekiwanych momentach. Zwykle minione uaktywnia się nocą, gdy po „snów kipieli ciemnej” błąkam się między krajobrazami przeszłości i teraźniejszości. Spotykam tam żyjących i tych, którzy od lat leżą na zielonych łąkach wieczności. Mózg krąży po ulicach dzieciństwa i placach dorosłości, mieszając realne z wyobrażonym, co niesie urok wędrowania poza czasem linearnym. W tym sennym przekraczaniu wymiarów najbardziej cenię sobie spotkania ludzi mijanych przed kilkudziesięciu laty, ludzi, których nigdy nie poznałem osobiście. Nie wiem nic o ich życiu, pasjach, potrzebach, dane mi było zapamiętać ich wygląd zewnętrzny. Zdarza się i tak, że nie słyszałem nawet barwy ich głosu, a jednak powracają. 
Tej nocy pojawił się stary bibliotekarz, którego tak często widziałem w okolicy lidzbarskiego zamku. W tym właśnie miejscu minąłem go we śnie. Most nad Łyną, przejście w stronę baru “Warmianka”, w którym pracowała moja mama. To tam w latach 80. minionego stulecia spotykałem go najczęściej. Czasami nawet obserwowałem przy barowym stoliku, pochylonego nad posiłkiem. Piszę dziś stary bibliotekarz i sam się uśmiecham. Pewnie był w moim obecnym wieku, ale dla mnie, sprzed blisko czterdziestu lat, musiał być równie wiekowy, co tajemniczy. Zawsze jednakowo ubrany w długi płaszcz, jasny prochowiec lub ciemny wełniany, w zależności od pory roku. Spodnie jakby garniturowe, ale dosyć szerokie z dawno wypchanym kantem, spod których 
w oczy rzucały się kamasze, niezależnie czy była wiosna, lato czy zima. Na głowie czarny beret zsunięty na bok i grube rogowe okulary w zużytych oprawkach nieodgadnionego koloru. W rytm kroków kołysał nieodzowną skórzaną teczką. Trzymał jej uchwyt mocno w dłoni, jakby niósł w niej wszystko, co najcenniejsze, a ona była miękka, niczym w połowie pozbawiona zawartości, przez co stawała się bezkształtna pod własnym ciężarem. Miał urodę francuskiego członka ruchu oporu, jakby przez pomyłkę przeniesionego z Paryża lat 40. do powiatowego miasta PRL-u, gdzieś na Warmię i to cztery dekady później. Po latach, jako bardziej oczytany młody człowiek, pewnie podciągnąłbym skojarzenie wizerunku pod dwudziestowieczny francuski egzystencjalizm, ale i tak – jak widać – zapadł w pamięć swoją oryginalnością, nieprzystającą do przaśnych realiów gnijącego socjalizmu. 

Obudziłem się zdumiony. Dlaczego akurat ten człowiek? Na pierwszy rzut jawy nie było najmniejszego ku temu powodu, a przynajmniej racjonalnej przyczyny. Na dobrą sprawę pamiętałem tylko, że przechodził przez most w podobnej porze, codziennie. Pracował w bibliotece umiejscowionej wówczas w baszcie przyzamkowego muru. Poczułem irracjonalny nakaz, potrzebę, żeby coś ustalić, jakby na nowo upewnić się, że ten człowiek naprawdę był, zaistniał nie tylko w mojej głowie. Rozbłysła spontaniczna myśl: “telefon do przyjaciela”. Paweł, mój lidzbarski kolega, któremu zawdzięczam pasję czytania, a także pośrednio pisania, człowiek uzależniony od druku, bywał przecież wówczas w Baszcie, w poszukiwaniu książek na najbardziej oryginalne tematy! Dzwonię. Paweł rozjaśnia, że rzeczywiście tam wpadał, doskonale pamięta pana Ejnika, który podawał książki, ale był nieśmiały i jakby wycofany, nie zagadywał bywalców czytelni. Niewyraźnie mówił, może dlatego nie był specjalnie kontaktowy. 

Coś już jednak wiem. Teraz telefon do mamy. Przecież mój bohater bywał klientem baru, a ona bufetową, więc miała jakiś kontakt. Mama bez trudu i niemal natychmiast przywołuje z załomów pamięci obraz tego człowieka. Powraca postać na swój sposób oryginalna, mimo tysięcy konsumentów baru, jedzących przez kilkanaście lat jej pracy w tym miejscu świata. Wspomina, że był to bardzo kulturalny pan, chyba z inteligenckiej rodziny. Jego matka była zdaje się lekarką i niewykluczone, że rodzina wywodziła się znad Sekwany, skoro jego brat uczył francuskiego w liceum i do tego brzmienie ich nazwiska. Wszystko jest możliwe, przecież to Lidzbark Warmiński, w którym pozostało po I wojnie światowej wielu jeńców różnych nacji, a po II wojnie “wymieniono” niemal sto procent mieszkańców. Tygiel kulturowy w miejsce autochtonów robi swoje po dziś dzień. 

Ale po co mi to śledztwo? Co wnosi? Czemu służy? Próbie ocalenia pamięci obcego człowieka, którego nawet imienia nie znam, a nagrobka nie odnajdę? A przecież z jakiegoś powodu zjawił się w moim śnie. Symbol? Tęsknota? Pamięć? Jeśli postawię na tęsknotę, to do czego? Do krainy niewinności i pierwszych wrażeń, budujących świadomość społeczną? Wybieram jednak tęsknotę do ładu, harmonii zwykłości i codzienności. Pan z czytelni, figura jednej pracy. Zwykłej i powtarzalnej służby innym, monotonnego oddania czynnościom może nie najważniejszym, ale koniecznym w życiu lokalnej społeczności. Z jedną drogą tam i z powrotem, dzień po dniu, z poświęceniem najlepszych godzin życia, najbardziej efektywnych, na sprawy nic nie znaczące w zderzeniu z mijaniem pokoleń. Wpisany w krajobraz minionej epoki, której obce dzisiejsze formy lansu, ciśnienie na zaistnienie i parcie na ekran. Istnienie bez wzbudzania zainteresowania sobą, szukania na siłę punktów wyróżnienia. Postać w tak naturalny sposób żyjąca w czasie linearnym i jednocześnie kolistym, wypełnionym zmianą pór roku postępujących ze zmianą płaszcza. Z powtarzalnością pozbawioną potrzeby buntu. Nie gloryfikuję osoby, tęsknię do ładu, przewidywalności i zdaje się o to upomina się mój mózg nocą, 
stawiając podobne osoby na ścieżkach sennych marzeń . 

Mózg funkcjonujący w dobie unieważnienia wszystkiego i wszystkich w przeciągu chwili, w galopie kultury zapierdolu, uganiający się za niczym istotnym w czasie nadmiaru zbędnych informacji, szuka ratunku. Wojna tuż obok, powszechna korupcja i prawa stanowione pod interesy polityków, oligarchów, biznesmenów i ten bożek zysku, tumaniący wszelkie nacje. Upadek autorytetów i wymiana ideałów na kasę w kantorach próżności i chciejstwa, to wszystko popycha podświadomość w wołanie o zatrzymanie, opanowanie, uspokojenie galopu naszego powszedniego. 

Okulary, niczym niezmącone oblicze, równy krok figury z przeszłości i snu jednocześnie. Stała pora powrotu z pracy z poczuciem dobrze wykonanych obowiązków. Bez oglądania się na mody, trendy i poklask, to jak krzyk o ucieczkę z opresji dzisiejszego świata. W jakim niby celu czytam cztery książki naraz i  żadnej nie pamiętam? Czemu oglądając film skroluję najnowszy numer tygodnika? Po co muszę wybierać między zakupami, koncertem a nordic walking w lesie? Bo mam  dwadzieścia cztery godziny doby i za dużo propozycji. Za dużo możliwości i otoczenie, które wywiera taką czy inną presję rozmieniania się na drobne, bo przecież powinienem zadbać o zdrowe żywienie, o ruch, o licznik kroków, o obecność na premierze, nadążać za nowościami i trendami w muzyce, zadbać o jasny uśmiech i być na czasie z serialem Netflixa. I tłumię to wołanie całego jestestwa o hamulec bezpieczeństwa, o wolność od wyborów czegokolwiek i pójście tam wysoko, gdzie tylko cztery ściany, gdzie nie dochodzą służbowe mejle, milczy telefon, a wszelkie karnety nakazu straciły ważność. Sen zaś ostrzega i przypomina, że jeszcze jest czas, że jeszcze można nie biec, żeby nie obudzić się z poczuciem zmarnowanego bycia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF