poniedziałek, 20 czerwca 2022

Koniec i bomba

W jednym z zaległych numerów „Tygodnika Powszechnego” (nr 21/2022) natknąłem się na rozmowę z popularnym pisarzem średnich lotów, Łukaszem Orbitowskim. Nie było w niej nic porywającego, ale stała się pretekstem do zmierzenia się z najnowszą jego powieścią: "Chodź ze mną". Fabułka to prosta, więc nie będę wysilał się, ani spoilował. Przytoczę streszczenie ze strony Empiku, żeby nie było na mnie: Rok 1958. Helena, dwudziestoletnia studentka stomatologii z Gdyni, zakochuje się w sowieckim kapitanie niszczyciela. Kola jest starszy i żonaty. Niemożliwa miłość w Polsce Ludowej zmusza ich do brawurowej ucieczki do Szwecji. Wyruszając w podróż ku szczęściu, nie znają ceny jaką zapłacą za wspólne życie. Czy odnajdą bezpieczną przystań?
Rok 2017. Czterdziestotrzyletni Dustin, kucharz i syn Heleny, po raz pierwszy słyszy od matki opowieść o ucieczce i ojcu, którego nigdy nie poznał. Musi się skonfrontować ze swoim pochodzeniem, prawdą o przeszłości Heleny oraz własnym narastającym szaleństwem. 

Historia miłości niemożliwej, wzmocniona przez wątek relacji matka – syn, nieznany ojciec, który zaaplikował z pewnością jakiś gen, którego warto w sobie poszukać? Wszystko to brzmi wystarczająco barwnie, by rzucić w się w nurt narracji. Nie wiem, skąd u autora potrzeba grzebania się w odległej dosyć historii PRL-u. Zakładać mogę jeden z powszechnych czynników: współczesność, przepełniona newsami unieważnianymi przez kolejne, nie daje większych inspiracji, jeśli jakiekolwiek. Trudno znaleźć sensowne zakamarki, skwery i ulice, po których przetoczy się zwierciadło naszej epoki i ocaleje między rozpędzonymi hulajnogami i rowerami śmigającymi przed maską, na czerwonym. Nie zdąży odbić nic, co będzie warte uwagi, choćby przez dwieście stron. 

Znałem dokonania laureata Paszportu Polityki (2015) z wcześniejszych jego produkcji, więc uznałem, że mimo wszystko szkoda czasu na ślęczenie w druku. Dzieło z pewnością dupy nie urwie, podobnie jak poprzednie, ale nadzieja umiera ostatnia. Zawsze może coś wnieść, jakiś powiew świeżości na wydawniczym rynku, zapchanym romansem i kryminałem z wymiotem celebryty w tle, przetykanym rzecz jasna twórczym zmaganiem szacownej noblistki, póki hurtownik i dystrybutor o niej pamięta. 

Uznałem, że więcej przyjemności dostarczy historia słuchana w samochodzie, podczas sprzątania czy w drodze do pracy i z powrotem, z buta. Zwłaszcza, że lektorem okazał się Wojciech Mecwaldowski, który mocno ratuje tę powieść brawurowym zaiste wykonaniem. Prawdę powiedziawszy mogłaby być sprzedawana tylko w tej formie, napisana jak z premedytacją, pod tego aktora. Szczególnie, jeśli chodzi o język; prosty, niestroniący od kolokwializmów, rytmiczny, barwnie utkany wulgaryzmami i niebanalnie nadziany bon motami jak dobra kasza skwarkami, że zaczerpnę z klasyka rodzimego kina. I tu chwała Orbitowskiemu. A któż bardziej wiarygodnie wypadnie w takiej roli niż Mecwaldowski Wojciech? Szczególnie oddający postać prostego kucharza Dastina, chłopaka po zawodówce, o niełatwej przeszłości, który zamarzył sobie knajpkę z mięsem, na przekór epoce vege. 

Nie, moi Państwo, nie myślę bawić się w krytykę literacką, nie moja to broszka, ani powołanie. Zresztą, nie czuję się kompetentny, żeby oceniać jakąkolwiek powieść. Czemu zatem poświęcam czas i Waszą uwagę? Jest tu pewna strategia autorska, która skłoniła mnie do zatrzymania. Narrację, z gruntu obyczajową, Orbitowski kończy zabiegiem modnym raczej wśród twórców kryminałów. To oni składają rozliczne podziękowania, gdy chcą uwiarygodnić opowiedzianą historię i nadać jej rys profesjonalizmu, szczególnie w budowaniu tła, miejsc zdarzeń, metod śledczych, zagadnień medycyny sądowej, psychologii sprawcy i wykorzystanej wiedzy z poszczególnych dziedzin. Tymczasem autor „Chodź ze mną” usprawiedliwia swój ruch w sposób tyleż prawy, co przewrotny: Żadnej książki nie pisze się samemu. Często powtarzam to zdanie i jestem coraz bardziej przekonany, co do jego słuszności. Dawno temu, gdy zaczynałem przygodę z literaturą, uważałem, że potrafię napisać niemal wszystko w pełni samodzielnie. Dziś wiem, że droga twórcza polega na odkrywaniu i akceptowaniu własnych ograniczeń, a także na czerpaniu nie z siebie, lecz ze świata, z losów drugiego człowieka. 

Im dalej brnąłem w rozbudowane podziękowania za pomoc w stworzeniu omawianej książki, tym mocniej znikał mi twórca, a pozostawała jego medialna szlachetność. Nie tylko przyznał się do żerowania na innych historiach, ale pięknie wspomniał, o kim tylko się dało. I tak czytelnik dowiedział się, że „Chodź ze mną” jest bardzo luźno inspirowane historią kapitana Nikołaja Artamonowa i Ewy Góry. Byli zupełnie innymi ludźmi niż Helena i Kola, ale rzeczywiście uciekli motorówką do Szwecji, a potem wyjechali do Ameryki. On zginął w Wiedniu, ona po jego śmierci ułożyła sobie życie… po tych słowach autor przytacza tytuł książkowego reportażu, który powstał przy współpracy z rzeczywistą Ewą, a który on „twórczo” wykorzystał. Patrzmy dalej, zima 1959, tajemniczy obiekt ląduje w basenie portowym w Gdyni, prasa pisała o UFO, pojawiły się plotki o kosmicie, to bach, podziękujmy zainteresowanym grzebaczom, fanom tajemnic nieziemskich. Malowniczy folklor uliczny w postaci Zorro, który jeździł na rowerze po Gdyni i śpiewał w latach 60? Ciach go w powieść. Pan Łukasz nie zapomni o wdzięczności wobec pary stomatologów, za dzielenie się wspomnieniami, jakże pomocnych przy opisie pracy bohaterki Heleny. Prowadzenie restauracji przygotowującej mięso? Nie ma pojęcia bidulek? Znajdzie życzliwego knajpiarza, który zdradzi arkana i uwiarygodni bohatera, podobnie jak znawca noży do obróbki zwierzęcych zwłok. Znalazł się zawodowy żołnierz, który opowiedział barwnie o wojsku i pojedynku na harpuny? Inny przywołał pieśń szlifowanej siekiery? Czemu nie wrzucić tego między wersy? Tylko podziękować trzeba. Zaraz, ale radziecki kapitan musi mówić po rosyjsku! Żaden tam tłumacz Google, z pomocą przybędzie babka do tłumaczenia, podziękujmy i jej. Przewodnik po Gdyni głębokiego PRL-u? Są fani i wielbiciele miasta, już galopują z pomocą, wdzięczność ogromna. Tropy? Korygowanie błędów topograficznych, konieczność weryfikowania informacji? Nie ma sprawy, załatwią wielbiciele miejskich historii. Dwaj chłopcy w domu, utrudniający autorowi  pisanie w czasie pandemii? Zróbmy z nich pożytek, złożą się na jednego Olafa, synka bohatera. Do tego dorzućmy inspiracje powieścią „Obietnica poranka” Romaina Gary, o relacjach matka-syn i jesteśmy w domu. Wypada usprawiedliwić długą listę podziękowań i obnażyć swój warsztacik zszywacza patchworków cudzych działań. 

    Nawet to rozumiem, trzeba być na topie, książkę wypuścić raz na dwa lata maks, bo rynek zapomni o autorze! A mógł nie dziękować, wykorzystać i rzucić, nie rzucił, pochylił się nad cudzym trudem z szacunkiem! Chwała mu za to. Tylko czemu odbiera czytelnikowi radość przebywania w świecie przedstawionym? Gdy już uległem iluzji sprzedanej opowieści, autor ciągnie mi Gombrowiczem po uszach: Koniec i bomba, kto czytał ten trąba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF