Nie tęsknię do galerii handlowych. Przypominam sobie o ich istnieniu, gdy spodnie się przetrą albo koszula puści na łokciach i fatum przymusi biurwę do szybkiego zakupu. Ciekawe, jak wielka część społeczeństwa odkryje teraz, że w galeriach przyjemniej jednak nie bywać? Że to niejedyny sposób na weekend z rodziną, a ocieranie się o niedostępny luksus, jest ledwie iluzją lepszego życia.
Nie brakuje mi nawet kina, ale to zrozumiałe. Ostatnie produkcje niespecjalnie przemawiają, a ich nominacje do wielkich nagród wprawiają w zdumienie, z nieodłącznym pytaniem: kto zwariował? Do roweru również nie tęsknię, ale tego braku nie odczuwam od lat. Odkąd pewna nierozsądna pani, na zatłoczonym trakcie, zamknęła oczka i jechała na mnie z okrzykiem: „Jezu!, Jezu!”, choć nawet z fryzury Pana nie przypominam. Gdy uzyskała pewność, że zbawienia z tego nie będzie, było już za późno. Zrobiła salto przez kierownicę własnego jednośladu. Na długo pozostał mi w pamięci asfalt i jej przytomne, choć osobne ciało wraz z przerażeniem, że nie może niczym poruszyć. Kilka dni później oddałem bezdomnemu wysłużony rower i do dziś nie zatęskniłem do dwóch kółek.
W sumie da się żyć z pandemią za płotem. Trzeba tylko wyłączyć serwisy informacyjne i zapuścić w uszy choćby trąbkę Cheta Bakera. Zawsze byłem minimalistą. Czy czegoś naprawdę mi brak? Zdecydowanie! Wizyt w małych dzielnicowych bibliotekach.
Zagubione między blokami, kamienicami, w pasażach handlowych, są jak wyspy innego wymiaru. Trwają w bezczasie, zawieszone pomiędzy zabieganiem, miejscem pracy a obiadokolacją. Oazy spokoju, gdzie można wpaść, by chwilę pozostać w towarzystwie opowiedzianych i już nieważnych historii, biografii, wspomnień, listów i zapomnianych esejów, przeplatanych nowymi tomami, kuszącymi zapachem farby.
Lokalne przybytki ducha i kryminału, to także miejsca pracy wyjątkowych kobiet, które budzą pewien rodzaj dystansu. Miesza się w nim szacunek ze szczyptą uznania, odrobiną ironii, a nawet zazdrości. Jest w bibliotekarkach ponadczasowa stałość, pewność wyboru albo nieprzystawalność do innych zawodów. W rozlicznych wędrówkach po oddziałach, nigdy nie spotkałem hetery, wyniosłej i zarozumiałej wiedźmy. Wszystkie były miłe, choć niektóre mocno ostrożne lub wycofane. Chyba tylko jedna próbowała demonstrować władzę z gruntu belferską. Jeszcze inna bawiła mnie nieprzystającym do miejsca i okoliczności wizerunkiem. Dosyć głośna, grzechocząca dziesiątkami metalowych bransoletek, w glanach i ubrana wiecznie na czarno, jakby urwała się z Castle Party. Kolczyki w dziwnych miejscach, ćwieki połyskujące w świetle jarzeniówki migającej z sufitu. Barbie zrobiona na Gota, jakimś cudem zagubiona w świątyni egzemplarzy i serii wydawniczych. Całości dopełniał ostry makijaż, blond włosy przy czarnych wargach i niezdolność do szeptu w kontakcie z czytelnikiem. Bałem się odzywek wyrwanych ze znanych jej tylko kontekstów, a komunikowała się tak radośnie, jakbyśmy wczoraj odbyli stosunek w scenerii jej ulubionego lochu. Niewykluczone, że przez wzgląd na tę panią zagościłem w oddziale kilka razy i od tej pory rezygnuję z tytułów tam dostępnych.
Takie myśli sunęły mi przez głowę, gdy po raz ostatni patrzyłem na jedną z nich. Właśnie minęły dwa miesiące, odkąd nie byłem adresatem tego uśmiechu. Wówczas cierpliwie znosiła czytelniczkę, która pod dyktando pani Ani zapatrzonej w ekran, zapisywała adres bibliograficzny. Sytuacja dosyć komiczna. Obok stał wolny komputer z otwartą stroną katalogu, gdzie wystarczyło wpisać nazwisko autora lub tytuł i po sekundzie wyskoczyły wszystkie oddziały wojewódzkie, gdzie czekała książka. Tymczasem pracownica biblioteki literuje, a czytelniczka skrobie ołówkiem na jakiejś ulotce. I tak nagle czas cofnął się do lat 90.
Patrzyłem na ciepły jej uśmiech, nie było tam nawet politowania, nie wspominając o jakimkolwiek odcieniu irytacji. Mogła mieć dwadzieścia pięć jak trzydzieści osiem lat. Towarzystwo książek konserwuje w piękny sposób, pomyślałem. Na palcu błyszczała obrączka, a pod bawełnianą bluzeczką ledwie zarysowany biust sygnalizował przejrzałą dziewczęcość i stateczną kobiecość, takie dwa w jednym. Podała mi książki wspominając o dacie zwrotu, szóstego kwietnia... potem automat przestawił na piąty maja, a następnie zdalnie przesunięto termin na szósty czerwca i nadal nie wiem, kiedy tam powrócę.
Wówczas podziękowałem i zacząłem zbierać się do wyjścia, gdy moja poprzedniczka od nowa ją zagadała:
- Czy może mi pani jeszcze polecić coś sensacyjnego dla dziecka?
- Ile lat ma dziecko?
- Trzydzieści cztery - wycedziła nieśmiało troskliwa mamusia.
- Rozumiem. Czyli dla dorosłego? Oj, to nie będzie łatwe, dużo mamy tu pozycji sensacyjnych. Co lubi czytać najbardziej? Autorów krajowych? Może Skandynawów, są tak popularni?
- On nic nie czyta, wie pani. Ciągle tylko w komputerze siedzi, a ja chciałabym trochę go odciągnąć.
- No tak. Czyli chciałaby pani coś na zachętę? W tym wieku to wyzwanie, proszę mi wierzyć. Ale łatwo się nie poddamy. Chodźmy, pokażę pani półki z literaturą kryminalną i sensacyjną, na pewno coś wybierzemy. Przechodząc posłała mi w gratisie uśmiech anioła bezradności, ten z ducha „jakie czasy, taki los”. Jej szczupła i proporcjonalna sylwetka znikała już między regałami. Odchodziła w poprawnej spódniczce przed kolano, spod której rysowały się uroczo krzywe łydki w grubych melanżowych rajstopach, a stopy kryły się w czarnych balerinkach. Po chwili, przywrócony hałasowi ulicy i orzeźwiony zimnym deszczem przedwiośnia, poczułem głód zapowiadający jeszcze jeden zbyt późny obiad.
Piękne
OdpowiedzUsuń