Kilka dni temu zobaczyłem puste miejsce po kiosku Ruch i nawet zagościło to małą traumą w najbliższym śnie, ale o tym za chwilę. Tak niepostrzeżenie znikają mali urbanistyczni świadkowie minionej epoki. Punkty orientacyjne na mapie miast, w których można było dostać gazetę, zapałki i papierosy, ale nie tylko. One prowadziły także loterie fantowe i pieniężne. Z dzieciństwa zapamiętałem najbardziej książkową. Ciągnęło się los, zwykle z pudełka po gumach, a wygraną kioskarka "wypłacała" w postaci publikacji dostępnych na miejscu. Przedziwny to był dobór, bo za równowartość peerelowskich trzystu złotych, dostałem coś o podwodnym filmowaniu rekinów, magazyn komiksowy „Relax”, zbiór fraszek "Orły i herosy", mapę warmińskich jezior i opowieść wojenną z serii z żółtym tygrysem. Do kiosku szło się też po tabletki od bólu głowy, sznurowadła, pastę do zębów i figurki żołnierzyków do kolekcji. Bywało, że to Ruch ratował z opresji zapominalskiego ucznia, oferując kolorowy papier na wycinanki, klej i kredki z misiem. A każdy nabyty produkt niósł niejednoznaczny bukiet zapachów, zmieszanych w wielobranżowej, choć mikrej przestrzeni.
Kiedyś znałem rozkład wszystkich kiosków w rodzimym mieście. Czasem, gdy o tym myślę, powracają wydobyte z pamięci soboty lat 80. Jako nastolatek posyłany byłem w długie ogonki po chleb. Nie dlatego, rzecz jasna, że mogło go zabraknąć. Chodziło raczej o to, by kupić najsmaczniejszy i najdłużej zachowujący świeżość. Jeden ze sklepów znajdował się w dosyć odległym punkcie, więc przechodząc przez centrum mijałem klientów Ruchu. To amatorzy tygodników cierpliwie czekali na sobotnie tytuły, pachnące drukarską farbą, która na długo znaczyła dłonie fanów wywalczonej prasy. Dołączenie do nich, to była pierwsza nagroda za stanie po pieczywo, a najnowszy numer pisma stanowił trofeum ważniejsze niż pajda pysznego chleba z cukrem, uprzednio polana wodą, żeby słodyczy więcej trafiało do ust niż na podłogę.
Rodzice nigdy nie żałowali pieniędzy na prasę i książki, ale też niespecjalnie zachęcali do ich nabywania. Patrzyli raczej z politowaniem. Czasem padał komentarz z pretensją w tle: „wszystko cię obchodzi, tylko nie nauka”, a tytułów nabywałem sporo. Czasem ze zwykłej ciekawości, bo za cholerę nie kumałem, po co ludzie to kupują? W niektórych kusiła treść, w innych plakaty zespołów muzycznych na rozkładówkach, z których wędrowały na ścianę, a pozostałość prasowa lądowała w skrzyni na pościel. Było to ze wszech miar działanie świadome, rozliczeniowe, w oczekiwaniu na kolejny nakaz dostarczenia makulatury do szkoły. I bynajmniej nie o modną dziś ekologię tu szło, raczej o ratowanie kraju przed ostatecznym krachem. Raz w miesiącu musieliśmy się wykazać pozyskaniem wtórnego surowca, przerabianego na „Trybunę Ludu” lub na równie wymarzony produkt do dupy, którego przez osiem lat nie widziałem w żadnej kabinie szkolnej toalety.
Wśród tytułów do czytania znajdowało się dawno zapomniane „Na Przełaj”, „Razem”, ale też tygodnik „Ekran” albo „Film”. Lekcje karate drukował „Żołnierz Polski”, z którego dodatkowo wycinałem zdjęcia i uzupełniałem „teczkę zawodoznawczą”. Co to takiego? Wypełniacz godzin wychowawczych albo skutek odgórnego nakazu władzy, bo przecież zdychająca ludowa ojczyzna pragnęła deklaracji uczniów ostatnich klas, co do wyboru jedynie słusznej drogi żywota, równie szarego jak utęskniony papier toaletowy. Wolałem nie narażać się na małomiasteczkowe i konformistyczne szykany belferskie, więc pragmatyzm nakazywał wycinać artykuły, sugerujące jak silnie pragnę zostać zawodowym żołnierzem, przynajmniej w oczach naszej pani. Zwłaszcza, że popyt na strażaka i milicjanta zdecydowanie przekraczał możliwości pozyskania prasowych materiałów. Wszyscy zaś kandydaci na zawodowego kierowcę mieli do dyspozycji wyłącznie tygodnik „Motor”, na który zrzucali się grupowo, a ich teczki pozostawały równie cienkie jak ambicje.
Wracam jednak do traumy ze snu, już pora. Tym razem szukałem weekendowej „Gazety Wyborczej”, a w niej dwóch wywiadów i recenzji filmu. Krążyłem najpierw po lidzbarskich obrzeżach: kiosk koło kina Capitol, dworzec PKS, potem ten przy ulicy Spółdzielców, ale nigdzie już gazety nie było. W końcu trafiłem do centrum, obok cerkwi, i gdy tylko zapytałem o tytuł, sprzedawczyni przyłożyła palec do ust i konspiracyjnym szeptem poinformowała:
- Mam ostatnie dwie sztuki, ale żadnej nie mogę dać w całości!
- Ale ja mam pieniądze - na dowód wydobyłem pięć złotych w jednej monecie.
- Nie o to idzie! Jak ktoś doniesie, że cały egzemplarz sprzedałam, będzie po „Wyborczej” w całym mieście, nie rozumie?
- Za cholerę - przyznałem szczerze - to jak pani chce? Kawałek wyrwać?
- Dokładnie! Za dwadzieścia osiem groszy, akurat będzie jeden tekst! No dwa dam, cichaczem. Góra trzy, jak dojdziemy do złotówki, bo inaczej trafię pod sąd. A panu i tak się opyla, wyjdzie taniej niż całość, a przecież lewacką propagandą nie będzie głowy nabijał albo sportem. To co dać z numeru?
- Wywiad z Pilchem chciałem, w zasadzie, można? Jest tam jeszcze?
- Niestety, poszedł. Wydarłam poloniście z ogólniaka, taka elita więcej bierze. Ale jest jeszcze z Agnieszką Holland. Dać?
- Niech będzie - powiedziałem bez entuzjazmu.
- No dobra, jak taki kulturalny, niech stracę, dorzucę felieton Vargi. O tym nowym filmie Boże ciało, chce? Nikt nie miał odwagi brać.
- No dobrze - rozejrzałem się wokół na wszelki wypadek. - A może jeszcze coś z reportaży o pedofilii wśród księży?
- Chyba niedzisiejszy! Przespał co pod lodem?! Tego, to nawet za piątaka nie ma. Nawet w jednym numerze na województwo! Tu jest matecznik rządzących - popukała w stos prawicowej gadzinówki - Polska C. Obudzi się! Autor sam powydzierał, zanim go psy za ziobro…
- Psy Ziobry, chyba….
- Cicho! Nawet tak nie żartuje! To daje te dwadzieścia osiem groszy, a ja zawinę w „Nasz dziennik”, co? Niech pakuje do siatki i … .
… i budzik przekonał mnie, że choć łóżko było bezpieczne, świt groził już podobnym koszmarkiem w realu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz