W soboty wybieramy zielony rynek, taki rytuał wiary w towar nieskażony dyskontem. Jabłuszka od miejscowego sadownika, marchewka i seler z regionu, kurczak wiejski i jaja prosto od chłopa, jak głosi napis smarowany czcionką „bukwa zioma” - ekologicznie - na torebce papierowej, szarej. Tu kupujemy złudną nadzieję produktu zdrowego. Złudną, bo zestawioną z rodzimą przedsiębiorczością. Wielu z tych gospodarzy, nawet jeśli poznali uczciwość, na czas targu odwiesza ją na kołku, obok kufajki i dresu. Potem wskakują do dostawczaka i mkną ku naiwności miastowych. Wiadomo, taki mieszczuch wszystko kupi, ale odpowiednio zapodane. Trzeba mu marchew ubłocić, dynię ućmoluchać gliną, jajco umalować łajnem kurzym i pierzem okleić, a zaraz uwierzy w glebę bez nawozu jak w wolny wybieg.
Od jakiegoś czasu córka usilnie wbija mi do głowy, że towar ekologiczny kiepsko współpracuje z foliową jednorazówką. Nazywa ojca „reliktem” bliższym gadom kopalnym niż jaskini, co przy komplementach raczej nie staje. Przed wyjściem z domu zbiera wszelkie torby płócienne i chwała jej za to. Z uporem godnym przemiany rzeczonego chłopa w hipstera, stanowczo siecze wzrokiem sprzedawców-oponentów, sięgających po plastik z uszami. Przy tym bawi mnie ich konsternacja. Zniewoleni bezrefleksyjnym odruchem sięgania po folię, nagle gubią przeliczone w głowie sumy należności i sztywnieją na widok podanej siatki materiałowej. Nie dowierzają: pakować czy prowokacja? Ważyć towar od nowa w tejże? Może jednak oddać pół darmo, byle wariatom na odcisk idei nie stanąć?
Koniec końców fortuna kołem się toczy. Czasem córcia odnosi sukces pedagogiczny i sprzedająca zapyta następną klientkę, czy kapustę w plastik pakować. Ale już po chwili, inny kupujący - choć widzi nasze ziemniaki w płótno sypane - swoje zrobi: a mnie dej pani w podwójno foliowe reklamówkie, żeby kartofli nie zmarzli w samochodzie. Tymczasem temperatura mocno dodatnia, więc potomstwo spojrzy na dziada i oczka bezradnie wywróci. Za chwilę odreaguje życzeniem sraczki ukrytej w babce ziemniaczanej z kartofla w podwójnej zrywce, po czym upcha przegraną między pietruszkę i marchewkę, by ruszyć niezłomnie ku kolejnym zakupom.
Przyznam, że gdy obserwuję poczynania własnego dziecka, mam dysonans poznawczy. Imponuje mi jej zapał i wiara w to, że kilka odrzuconych jednorazówek oddali ostateczny finał nienajlepszego ze światów. Czemu jednak nie mogę uwierzyć sile tych gestów, niechby i powielonych przez setki i tysiące jej rówieśników? Bo przecież zaraz kupią pędzelek do makijażu z syntetyczną rączką, etui smartfona i nowy korektor, podkład, błyszczyk i kremik w pudełku. Czy to aby inne sztuczne tworzywo? To nie zalegnie na wieki? Na tak przytoczony argument słyszę zawsze: „że można już kupić drewnianą szczoteczkę do zębów, nawet patyczki do uszu, tylko jeszcze za drogie”.
Jakoś mało buduje mnie wielkie halo, czynione przez zielonych całego świata. Chcę czy nie, błąka mi się uśmiech politowania. Z jednej strony docierają wciąż zbyt skąpe apele, wzywające do zaprzestania wydobycia węgla, do stawiania farm wiatrowych, do ratowania środowiska, a z drugiej przygniata nas masowa i chamska produkcja tandety, która ma przetrzymać czas gwarancji. Klientowi trzeba wybić ze łba możliwość remontu i naprawy tego, co już posiadł. On musi bez wahania wrócić po nowy mikser, radio, odkurzacz, kuchenkę i samochód, najmniej zabiegając o zużyte. Nabywcy nie wolno zaprzątać głowy zaśmiecaniem planety, trzeba odebrać popsute, dostarczyć nowe i to migiem, by nie zastanawiał się, co z wyrzuconym. Nie wolno mu sprzedać koszuli, kurtki, gaci i czapki, w których przechodzi trzy sezony, bo to nie tylko niemodne, ale przede wszystkim ma dostać ciuch, który nie przetrzyma tylu prań. Po czwartym wirowaniu musi stracić kolor i fason.
Czym w takim kontekście są podrygiwania obrońców Ziemi w zestawieniu z perfidią rynku i krótkowzrocznością człowieczka, podlewanego gnojowicą reklamy? Migające obrazki nie dają szans elementarnej refleksji, rezygnacji także z nabywania dla nabycia. Ta myśl powraca ilekroć idę skrajem łąk i pól, lasów i rzek, w pobliżu wiejskich zabudowań. Tam dopiero nie mogę nadziwić się mieszkańcom. Ledwie zejdę ze ścieżki, potykam się w trawie o resztki foteli, telewizorów zrośniętych z gruntem, o obudowy pralek, zmywarek, gęsto przeplatane pożółkłymi badylami. Kopię niewidoczne skorupy toalet, w których zamieszkała jaszczurka owad i pył, a miejscowi tracą wzrok tuż za własnym płotem. Tam już nie ich, natury, choć setki razy przy tym idą, zatrzymują się, rozmawiają.
Chcemy zawalczyć o energię odnawialną, ograniczyć paliwa kopalne, na każdym dachu stawiać urządzenia zbierające energię ze Słońca, bierzemy się za wielką pacyficzną plamę śmieci o powierzchni pięć razy większej od Polski, a nie umiemy przekonać pojedynczego człowieka, by prostym gestem choć trochę osłabiał nadprodukcję tandety i terroryzm korporacji. Żeby przestał palić węglem i śmieciem, pozbył się starego diesla i ograniczył wciąganie burgerów z ferm produkujących tony metanu i nie budował poczucia własnej wartości na kupowaniu.
Gdy już znajdę w tej trawie miejsce wolne od skorup i popatrzę w przestrzeń, zaczynam czuć się takim samym Januszem pod pręgierzem konsumpcji. I choć świadomym, to jednak umoczonym w kupowanie śmieci, choćby z powodów ekonomicznych, bo przecież nie stać mnie na ekologię. Nie mogę nie być ofiarą systemu, skoro jestem obarczany produktem krótkoterminowym w użyciu i wiecznym w utylizacji, którego kiepska jakość zmusza mnie do kolejnego nabycia. Czyż nie jestem przez to uwikłany jak diler narkotyków, którego od nich uzależniono? Trwam wciśnięty w totalitaryzm opakowań producenta pasty do zębów, płynu do mycia naczyń, mydła, mleka i margaryny w pudełku. Nawet wody mineralnej nie kupię bez folii, by nie przepłacać.
I tak przychodzi żal, że nie mogę postrzegać zawziętych ekoaktywistów, a nawet własnej córki, inaczej niż w barwach i gestach bezradności lub próby ucieczki od wkręcenia w terror rynkowy. Wiem, że ekologia rozpręża ciśnienie niemocy, daje nadzieję i jest konieczna w akcjach sprzątania małych ojczyzn, w apelach i happeningach. Szkoda, że nie mogę zobaczyć w niej więcej niż przejaw rozpaczy i szukanie wentyla bezpieczeństwa, próby uwolnienia umysłu od rynkowej represji i społecznej ciemnoty, zanurzonej w lenistwie. Nie zmienia to jednak faktu, że całkiem niedługo zabijemy tę planetę, bo dziś wygodnie i tanio wszyscy jesteśmy Januszami Ziemi… tej Ziemi, która musi przeminąć, jeśli jej jutro niewiele nas obchodzi.
Przyroda jest piękna i tak cenna, każdy listek i robaczek. Kiedy ludzkość się ocknie i doceni piękno tego świata, nie śmiecąc gdzie popadnie ? Może wtedy, gdy zamiast na zdjęciach selfie nie będzie zieleni, tylko śmieci...
OdpowiedzUsuń