Gdy rozedrgana kamera towarzyszyła Adamowi w drodze do domu, on sam filmował pocztówki z kraju na potrzeby klienta i nienarodzonego dziecka, nieustannie miałem poczucie, że pomylił kierunki, a jego optymizm uniósł się zbyt wysoko ponad sunące chmury. Coś podpowiadało, że pod żadnym pozorem nie powinien wracać do kraju listopadowej szarości i pijaków wpadających pod koła, do ponurych domostw, smutnych kościołów fałszywej wiary, do rozbitych na poboczu aut, do medialnie pomijanej Polski B lub C. Widz odczuwa determinację bohatera i jednocześnie jakąś nerwową niechęć do podążania za nim w grząski świat, dobrze znany choćby z filmów Wojciecha Smarzowskiego.
Mimo słów kolędy w tytule, można spodziewać się, że nie będzie tu świętej nocy, a i cicha będzie raczej wspak. I jakby na potwierdzenie obaw, Adama nie spotyka wylewność powitań w ponurych wnętrzach nieremontowanego domu. Wszyscy zajęci są przygotowaniami do kolacji, uroczystej na miarę zadupia zapomnianego przez Boga i wilki, zatopionego w realnym i symbolicznym błocie. Fizycznie pokrywa ono obejście, otacza budynki gospodarcze, a półmrok zagęszcza ekran i potęguje narastanie grozy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że relacje w rodzinie też jakby lepi i pokrywa błoto niedomówień, nieporozumień i żalu. Matka (bardzo przekonująca Agnieszka Suchora) zdaje się raczej być przerażona niezapowiedzianą wizytą syna i ma na twarzy pretensje, że ten nie umie dogadać się z bratem. Ojciec (świetny Arkadiusz Jakubik, jakże inny niż u Smarzowskiego) nie wykazuje radości z odwiedzin syna, bo wygląda na dawno zgaszonego i skupia się na samochodzie, bo zepsuł się i nie ma czym zawieźć rodziny na pasterkę. Dziadek, kopiący psa, bardziej niż wizytą wnuka zajęty jest złością na czworonoga, bo gołębie zadusił. I jeśli nestor jest czymś zatroskany, to raczej czy wódki nie zabraknie do zniesienia świąt. Jedynie najmłodsza siostra próbuje z radością wciągnąć go w swój plastikowy świat lalek.
Adam musi powiedzieć, że chce zacząć inne życie i potrzebuje sprzedać dom dziadka, ale zderza się z twarzami ludzi zamkniętych w swoich lękach, zakluczonych w niemocy i rozgoryczeniu tak dalece, że nie jest w stanie znaleźć dobrej chwili, by przemówić głosem nadziei. Jednego zdania trzeba, by uciec z tego marazmu i zacząć życie bez obciążeń, ale nic z tego. Rozbraja go niezdrowa relacja z bratem, który zawiódł i nie chce rozmawiać, z ojcem, którego nigdy nie było, bo życie spędzał na budowach Europy, żeby utrzymać liczną rodzinę. Z siostrą, której w małżeństwie średnio i z matką, która próbowała scalać dzieci i wychowywać bez ojca, ale wyszło jak przez okno.
Jakże to polskie i nasze, swojskie, realne, ale nie dołujące. Jeden silny, może naiwny, a może przedsiębiorczy, chce się oderwać, zacząć, ale nie pozwolą mu inni, choć najbliżsi. Całkiem jak w tej anegdocie, podług której w piekielnym kociołku diabeł nie musi pilnować Polaków, bo ilekroć jakiś się wynurzy, reszta pociągnie go na dno. I o tym też jest debiut Domalewskiego, który bez wątpienia zasłużył na nagrody otrzymane w Gdyni.
Ojciec emigrant podczas walki o godność i byt rodziny popadł w alkoholizm, bo na Zachodzie zawsze był tylko Polakiem, kimś gorszym, choć tam właśnie chciał poczuć się człowiekiem. Rodzeństwo bez perspektyw tu i po każdej stronie granicy, wujek, marzący o jakimś biznesie, ale tylko gada, bo oczekując darów losu. Matka, która dba o pozory świętowania, bo jest barszczyk, pierogi, pasterka i zapalczywe wylewanie wódki za okno, żeby było trzeźwo przy opłatku. Trudno się dziwić, że pośród takich wzorców syn emigrant balansuje na granicy budowania i zatraty siebie. Porusza się po omacku, niewyposażony w żadną męską siłę, zdecydowanie i konsekwencję. Majątek na sprzedaż to nadzieja i ryzyko postawienia na jednego, który być może ucieknie i zapomni o reszcie. Jednak, gdy spadek pozostanie w rodzinie, pójdzie na zatracenie, bo nikt nie ma pomysłu, jak go zagospodarować.
Nad tym wszystkim unosi się nieustająca jesień niemocy, przechodząca w noc bez pierwszej gwiazdki. Bohaterowie nie mają nic na swoją obronę, nic poza sobą przy stole. Nie mieli wpływu na wybór szerokości geograficznej, pod którą żyją i gdzie kotłują się rodzinne animozje jak kraj długi i kwitnący cebulą, ale sił nie było też, by przesadzić się w inną glebę. Ich miłość jest kulejąca i jazgocze fałszywie jak kolęda wygrana na skrzypcach przez najmłodszą siostrę Adama, jednak innej mieć nie będą. Kleją atmosferę świąt jak nieszczęsne uszka, i wpisują się w tradycję przy pomocy choinki, kradzionej z cudzego lasu.
Adam przyjechał do siostry i brata z planami na lepsze życie własne, wybranki serca i nienarodzonego dziecka, ale ostatecznie przyszło mu stwierdzić, że rodzeństwa się nie kocha, rodzeństwo się posiada. Przyjechał z nadzieją in blanco, a wdepnął w swojskie świętowanie. Musi uciekać jak stoi, bo ujawniona tajemnica nie daje alternatywy ani spadku. Ucieka, zanim bliscy pociągną go za sobą i pogrążą w wiecznym listopadzie.
Cicha noc Piotra Domalewskiego pojawia się na ekranach kin w samą porę. W czasie, gdy w galeriach handlowych i sklepach pobrzmiewają świąteczne brzdęki, migają fałszywe światełka, nakręcające apetyt na prezenty i świąteczny wypas, a dziewczęce aniołki, uzbrojone w koszyki i druciane skrzydła, wyłudzają dobroczynność. I nigdy nie wiadomo, co się stanie z tymi darami, gdy zmieni się wystrój świątyni konsumpcji. W galerii dzieci cierpliwie czekają na fotkę z Mikołajem na zlecenie, znudzonym i umęczonym nadprodukcją dobrych min. Tymczasem film Domalewskiego przychodzi, by przybić widza do scenek rodzinnych z głębokiej prowincji, którym daleko do rynkowej wersji Bożego Narodzenia. Reżyser świetnie równoważy to coś pomiędzy kiczem świąt wymuskanych reklamą a polską zwykłością, niedorastającą do telewizyjnej ułudy wigilii i za to mu chwała.
Dopiero dziś zmobilizowałam się żeby pójście na film który tak celnie opisałeś podczas seansu targały mną różne emocje: złości, smutku a nawet płaczu. Dziękuje bo chyba o to chodzi.
OdpowiedzUsuń