piątek, 8 grudnia 2017

Błotna noc

Bohater Cichej nocy, Adam (Dawid Ogrodnik), wraca z zagranicy autobusem. Jest sam pośród podobnych mu robotników, których mentalność reżyser oddaje moczem lejących tyralierą na pole przy stacji benzynowej, nie będą płacić za toaletę. Adam wkrótce odetnie się od nich i przesiądzie z autobusu do wypożyczonego lexusa. Musi wpasować się w status zwycięzcy, plan tego wymaga. To nie jest pusty gest, bo wierzy w siebie, w swoją moc i przedsiębiorczość. Wierzy, że może jeszcze nie dziś, ale uda mu się pomóc sobie i najbliższym, których musi teraz przekonać. Potrzebuje wyswobodzić ich z ojcowizny, żeby zbudować coś własnego, na czym wszyscy skorzystają.

    Gdy rozedrgana kamera towarzyszyła Adamowi w drodze do domu, on sam filmował pocztówki z kraju na potrzeby klienta i nienarodzonego dziecka, nieustannie miałem poczucie, że pomylił kierunki, a jego optymizm uniósł się zbyt wysoko ponad sunące chmury. Coś podpowiadało, że pod żadnym pozorem nie powinien wracać  do kraju listopadowej szarości i pijaków wpadających pod koła, do ponurych domostw, smutnych kościołów fałszywej wiary, do rozbitych na poboczu aut, do medialnie pomijanej Polski B lub C. Widz odczuwa determinację bohatera i jednocześnie jakąś nerwową niechęć do podążania za nim w grząski świat, dobrze znany choćby z filmów Wojciecha Smarzowskiego.

Mimo słów kolędy w tytule, można spodziewać się, że nie będzie tu świętej nocy, a i cicha będzie raczej wspak. I jakby na potwierdzenie obaw, Adama nie spotyka wylewność powitań w ponurych wnętrzach nieremontowanego domu. Wszyscy zajęci są przygotowaniami do kolacji, uroczystej na miarę zadupia zapomnianego przez Boga i wilki, zatopionego w realnym i symbolicznym błocie. Fizycznie pokrywa ono obejście, otacza budynki gospodarcze, a półmrok zagęszcza ekran i potęguje narastanie grozy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że relacje w rodzinie też jakby lepi i pokrywa błoto niedomówień, nieporozumień i żalu. Matka (bardzo przekonująca Agnieszka Suchora) zdaje się raczej być przerażona niezapowiedzianą wizytą syna i ma na twarzy pretensje, że ten nie umie dogadać się z bratem. Ojciec (świetny Arkadiusz Jakubik, jakże inny niż u Smarzowskiego) nie wykazuje radości z odwiedzin syna, bo wygląda na dawno zgaszonego i skupia się na samochodzie, bo zepsuł się i nie ma czym zawieźć rodziny na pasterkę. Dziadek, kopiący psa, bardziej niż wizytą wnuka zajęty jest złością na czworonoga, bo gołębie zadusił. I jeśli nestor jest czymś zatroskany, to raczej czy wódki nie zabraknie do zniesienia świąt. Jedynie najmłodsza siostra próbuje z radością wciągnąć go w swój plastikowy świat lalek.

    Adam musi powiedzieć, że chce zacząć inne życie i potrzebuje sprzedać dom dziadka, ale zderza się z twarzami ludzi zamkniętych w swoich lękach, zakluczonych w niemocy i rozgoryczeniu tak dalece, że nie jest w stanie znaleźć dobrej chwili, by przemówić głosem nadziei. Jednego zdania trzeba, by uciec z tego marazmu i zacząć życie bez obciążeń, ale nic z tego. Rozbraja go niezdrowa relacja z bratem, który zawiódł i nie chce rozmawiać, z ojcem, którego nigdy nie było, bo życie spędzał na budowach Europy, żeby utrzymać liczną rodzinę. Z siostrą, której w małżeństwie średnio i z matką, która próbowała scalać dzieci i wychowywać bez ojca, ale wyszło jak przez okno.

    Jakże to polskie i nasze, swojskie, realne, ale nie dołujące. Jeden silny, może naiwny, a może przedsiębiorczy, chce się oderwać, zacząć, ale nie pozwolą mu inni, choć najbliżsi. Całkiem jak w tej anegdocie, podług której w piekielnym kociołku diabeł nie musi pilnować Polaków, bo ilekroć jakiś się wynurzy, reszta pociągnie go na dno. I o tym też jest debiut Domalewskiego, który bez wątpienia zasłużył na nagrody otrzymane w Gdyni.

Ojciec emigrant podczas walki o godność i byt rodziny popadł w alkoholizm, bo na Zachodzie zawsze był tylko Polakiem, kimś gorszym, choć tam właśnie chciał poczuć się człowiekiem. Rodzeństwo bez perspektyw tu i po każdej stronie granicy, wujek, marzący o jakimś biznesie, ale tylko gada, bo oczekując darów losu. Matka, która dba o pozory świętowania, bo jest barszczyk, pierogi, pasterka i zapalczywe wylewanie wódki za okno, żeby było trzeźwo przy opłatku. Trudno się dziwić, że pośród takich wzorców syn emigrant balansuje na granicy budowania i zatraty siebie. Porusza się po omacku, niewyposażony w żadną męską siłę, zdecydowanie i konsekwencję. Majątek na sprzedaż to nadzieja i ryzyko postawienia na jednego, który być może ucieknie i zapomni o reszcie. Jednak, gdy spadek pozostanie w rodzinie, pójdzie na zatracenie, bo nikt nie ma pomysłu, jak go zagospodarować.

    Nad tym wszystkim unosi się nieustająca jesień niemocy, przechodząca w noc bez pierwszej gwiazdki. Bohaterowie nie mają nic na swoją obronę, nic poza sobą przy stole. Nie mieli wpływu na wybór szerokości geograficznej, pod którą żyją i gdzie kotłują się rodzinne animozje jak kraj długi i kwitnący cebulą, ale sił nie było też, by przesadzić się w inną glebę. Ich miłość jest kulejąca i jazgocze fałszywie jak kolęda wygrana na skrzypcach przez najmłodszą siostrę Adama, jednak innej mieć nie będą. Kleją atmosferę świąt jak nieszczęsne uszka, i wpisują się w tradycję przy pomocy choinki, kradzionej z cudzego lasu.

Adam przyjechał do siostry i brata z planami na lepsze życie własne, wybranki serca i nienarodzonego dziecka, ale ostatecznie przyszło mu stwierdzić, że rodzeństwa się nie kocha, rodzeństwo się posiada. Przyjechał z nadzieją in blanco, a wdepnął w swojskie świętowanie. Musi uciekać jak stoi, bo ujawniona tajemnica nie daje alternatywy ani spadku. Ucieka, zanim bliscy pociągną go za sobą i pogrążą w wiecznym listopadzie.

    Cicha noc Piotra Domalewskiego pojawia się na ekranach kin w samą porę. W czasie, gdy w galeriach handlowych i sklepach pobrzmiewają świąteczne brzdęki, migają fałszywe światełka, nakręcające apetyt na prezenty i świąteczny wypas, a dziewczęce aniołki, uzbrojone w koszyki i druciane skrzydła, wyłudzają dobroczynność. I nigdy nie wiadomo, co się stanie z tymi darami, gdy zmieni się wystrój świątyni konsumpcji. W galerii dzieci cierpliwie czekają na fotkę z Mikołajem na zlecenie, znudzonym i umęczonym nadprodukcją dobrych min. Tymczasem film Domalewskiego przychodzi, by przybić widza do scenek rodzinnych z głębokiej prowincji, którym daleko do rynkowej wersji Bożego Narodzenia. Reżyser świetnie równoważy to coś pomiędzy kiczem świąt wymuskanych reklamą a polską zwykłością, niedorastającą do telewizyjnej ułudy wigilii i za to mu chwała.

1 komentarz:

  1. Dopiero dziś zmobilizowałam się żeby pójście na film który tak celnie opisałeś podczas seansu targały mną różne emocje: złości, smutku a nawet płaczu. Dziękuje bo chyba o to chodzi.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF