Nigdy nie byłem fanem opowieści o zmorach i upiorach, fanem kryminałów ani horrorów, których - przyznaję bez bicia - unikam niczym towarzystwa agentów ubezpieczeniowych. Gdy jednak zobaczyłem okładkę tej książki, nie miałem wątpliwości, że chcę poznać powieść Joanny Łańcuckiej. Co zapowiadał tytuł Stara Słaboniowa i spiekładuchy? Wiejski klimat, a wraz z nim egzystencję na pograniczu sacrum i profanum? Może życie w rytmie zmieniających się pór roku, gdzie nie dociera zgiełk cywilizacji, a to co widzialne i niewidzialne rządzi się własnymi prawami? Ale kusiło coś jeszcze: w notce o autorce przeczytałem, że jest malarką, to dawało szansę obcowania z urodą barwnego języka opowieści, co już na wstępie zasugerował gwarowy zapis w tytule.
Przyznam szczerze i z radością: Łańcucka nie zawiodła wstępnych oczekiwań w żadnym wymiarze, a dołożyła jeszcze garść dodatkowych souvenirów, choćby w postaci potoczystej fabuły, barwnych i wiarygodnych postaci z krwi i kości, nawet jeśli ociekają posoką i to dosłownie. Zadbała przede wszystkim o równy rytm opowieści, która nie ma mielizn i dłużyzn, momentów nudnych i niesie czytelnika od pierwszej do ostatniej strony, a jest ich przecież ponad czterysta.
Historia rozgrywa się w zabitej dechami wsi Capówka, ale z czasem akcji czytelnik na początku może mieć kłopot. Pojawiają się marki samochodów fiat czy maluch, do wsi przyjeżdża na motorze lokalny milicjant – sierżant Garsija (kto kojarzy przydomek z jowialnym i głupawym nieudacznikiem ścigającym niezwyciężonego Zorro, ma dodatkowy ubaw). Zabiegi autorskie wskazują, że rzecz się dzieje za komuny, ale wiemy też, że sołtys boi się końca świata, który przewidują za dwa lata „jakieś Indiany”, a jak pamiętamy ostatniego takiego końca ludzkość spodziewała się w ubiegłym roku. Później jednak dowiadujemy się, że minęło trzynaście lat i sierżanta Garsiję przemianowano z milicjanta w policjanta. Możemy zatem mówić o symbolicznym czasie przełomu społeczno-politycznego.
Mieszkańcy Capówki na pierwszy rzut oka są zwyczajni: porozumiewają się pokaleczoną współcześnie gwarą, piją pod sklepem, chętniej plotkują o współziomkach niż oglądają telewizję, kryją mroczne tajemnice przebrzmiałych namiętności, egzystują biednie na ojcowiźnie lub uciekają do miast i za granicę w poszukiwaniu lepszego losu. Tak po polsku są małostkowi, popełniają małe grzeszki i wielkie nieprawości, które niosą skutek w postaci zła, a ono personifikuje się ochoczo i wciela w postaci rodem z demonologii ludowej, by czynić życie jeszcze bardziej nieznośnym. Fantastyczne paskudy różnej proweniencji dokuczają, czy wręcz zagrażają zdrowiu ludzi i zwierząt, niejako na zaproszenie mieszkańców skalanych nieprawością.
Przyznam, że właśnie postaci fantastyczne są najsłabszym elementem powieści. Większość omówień porusza aspekt ludyczny tej książki i raczej nie zwraca się uwagi na pozostałe. Tymczasem pojawiający się demon w postaci obleśnego capa, rozpalającego chuć miejscowych dziewuch, kikimora, południca, zmora, strzygoń, są trochę tekturowe, mają charakter komiksowy i nie przekonują ujęciem postaci przeniesionej wprost z kulturowej kliszy. Nie przekonuje też łatwość, z jaką dany stwór przegrywa zderzenie z mądrością i doświadczeniem outsiderki Słaboniowej. Jedynie diabeł, który opętał czternastoletnią Klaudusię i sceny związane z egzorcyzmami księdza Barytona (który na przemian opycha się frykasami przygotowanymi przez wiejskie kobiety i wygania diabła), budzą uznanie dla literackiej sprawności Łańcuckiej, bo niosą tyle grozy, co ironii i komizmu sytuacji.
Słaboniowa z pewnością jest tu najciekawszą postacią, dopracowaną w każdym calu i złożoną. Mieszkańcy Capówki tyleż boją się jej mocy, co plotkują o niej, ale też darzą szacunkiem mądrość kobiety sponiewieranej przez słuszny wiek i reumatyzm. Słaboniowa żyje sama, a córka z miasta raz się pojawia, gdy podrzuca wnuczkę pod opiekę babki. Mąż Henryk umarł jakiś czas temu i bohaterka nieraz skarży się na swoją długowieczność do monidła zawieszonego nad łóżkiem. Jak mieszkańcy postrzegają Słaboniową? Jako relikt ciemnoty i zabobonu, ale też skarbnicę wiedzy. Jako doświadczoną i mądrą kobietę albo wiedźmę poruszającą się z jednakową wprawą wokół tego, co widzialne i co pogrążone w mroku lub w poświacie księżyca. Widzą w niej zielarkę, babkę od zaklinania chorób i rzucania uroków, która wielu zaszkodziła, gdy tylko źle spojrzała na obejście. Dopóki dobrze im się dzieje - próbują wyśmiewać zabobony Słaboniowej, niegodne głośnego wspominania w epoce rozumu, chrześcijańskiej wiary i postępu cywilizacji. Gdy trwoga i lęk wypełnią chałupy, a ucieleśnione zło krąży, węsząc w poszukiwaniu ofiary, wieś rusza ochoczo do Słaboniowej po pomoc i zapomina co to zabobon. Kobieta niezrażona pogardą nigdy pomocy nie odmawia i choć do kościoła nie chodzi, łączy w symbiozie magiczne zabiegi ludowe z wiarą w Bożą moc, gdyż cel jest wspólny - pokonanie zła i niesienie ulgi cierpiącym. Jedną z głównych jej zasad jest nieść pomoc bez względu na starość, zmęczenie i samotny los, czym budzi szacunek, zwłaszcza że skrywa tajemnicę ogromnej krzywdy, jakiej doznała przed wieloma laty od lokalnej społeczności. Ten wątek pozostawmy jednak czytającym powieść, którzy nie zawiodą się z pewnością i będzie to z jedna z przyjemniejszych lektur mijających wakacji.
Sprowadzając historię Słaboniowej do poziomu narracji o straszydłach i straszydełkach, recenzenci sieciowi i blogerzy robią jej krzywdę. Powieść można czytać z satysfakcją na wielu poziomach, także jako obraz dojmującej samotności starszej kobiety i innych leciwych mieszkańców, których pokolenie dzieci zostawia samym sobie. Da się też odczytać tę narrację jako malowniczą opowieść o naszej mentalności. I tu wyłania się prawda, że pod strzechą, którą coraz częściej zastępuje profilowana blacha i świeża dachówka, z upływem dziesięcioleci nie słabnie siła namiętności, złości i zawiści, a zło i krótkowzroczna lekkomyślność częściej gości tu niż miłość i szlachetność. Nawet, gdy pojawiają się współcześni Judymowie, bezinteresownie kochający bliźniego jak doktor Palenica czy sama Teofila, ludzie poświęceni i oddani muszą znosić odrzucenie lub życie na obrzeżach społeczności. W ramach wdzięczności za mądrość i oddanie otrzymują najwyżej kilka świeżych jajek i sporą dawkę kąśliwych plotek. Pamięć o każdym wyświadczonym społeczności dobru trwa o wiele krócej niż najnowszy odcinek telenoweli albo opróżnianie kolejnej butelki pod sklepem.
Joanna Łańcucka pokazuje to między wersami, a pisze zajmująco, bo też ma talent godny dostrzeżenia i pokazania szerszemu kręgowi odbiorców polskiej literatury współczesnej. Oby w kolejnych książkach poszła dalej, ma potencjał i może wzbogacić przestrzeń rodzimej literatury i to nie tylko rozrywkowej.
autorka wprowadzając takie wiejskie-mroczne klimaty doskonale wiedziała co robi, z tego co piszesz to zagrani z czasem, który nie został jednoznacznie określony ma dać do myślenia, bohaterowie w końcu nie mają być kojarzeni z epoką, lecz z myślą, zapowiada się fajnie, poszukam tej pozycji w jakiejś internetowej księgarni
OdpowiedzUsuńSuper książka ! Polecam.
OdpowiedzUsuń