czwartek, 22 maja 2008

W poszukiwaniu utraconego wstydu

Maj miesiącem majówek, tak w tym roku wyszło, ale maj również miesiącem małych Polaków i ich I Komunii św., które przelewają się właśnie przez kraj niezależnie od wypadów długoweekendowych. Jeśli zdarza mi się przeglądać w sieci teksty dotyczące tej uroczystości, znakomita ich większość poświęcona jest sensacyjnym doniesieniom o kolejnych rekordach absurdu w kwestii prezentów, ewentualnie w kategorii miejsc na przyjęcie rodzinne. Faktem jest, że mnie osobiście bardziej zabolało miejsce niż prezenty, gdy już 14 września 2007 roku, okazało się, że jest kłopot ze znalezieniem sali na dzień 18 maja 2008 r. Chociaż chodziło o dowolny lokal i obiad na 20 osób. Tylu bowiem gości nie pomieszczę w gomułkowskim M3, w pokoju, który przy odrobinie słońca przypomina temperaturą piekarnik elektryczny. Niemniej wydawało mi się, że we wrześniu 2007 roku wylałem cały zasób poczucia niemocy w intencji durnoty drobnomieszczańskopokazowej.

   Wierzyłem, że w maju, oprócz zabiegania wokół religijnych czynności i powinności, pozostawię zdrową dawkę śmiechu li tylko na lekturę idiotycznych pomysłów związanych z obdarowywaniem dzieci pierwszokomunijnych. Ale było dosyć tradycyjnie: gry komputerowe, skuterki, rowerki, rolki, komputerki, aparaty cyfrowe, czyli nuda grubą kasą smarowana. Sensacją i nietaktem było pewnie obdarowanie dzieci papierową Biblią, bo jakie czasy takie obyczaje. Ale nie!! Zapomniałbym! Ubawiło mnie doniesienie znajomej, że gdzieś rodzice wysyłali mejlem listę prezentów, których pragnie dziecko, a rodzina miała się opowiedzieć które wybiera do zakupu. Ponieważ gości było więcej niż prezentów na liście, pozostali mogli dopisać swoje pomysły, ewentualnie postawić znaczek przy punkcie „gotówka”. O!! Jeszcze mi się przypomniało, że gdzieś inni zapobiegliwi rodzice podawali gościom adres nowego konta bankowego, założonego dla dziecka, na które to konto należało wpłacać prezenty z okazji duchowego święta. W ten sposób zapobiegliwi rodzice prawdopodobnie chcieli uniknąć fałszywych oskarżeń przy rozliczeniu kto dał za mało.

   Ale nie o tym chciałem. Czy zapytanie w tym miejscu: a gdzie było miejsce dla Jezusa, jest pytaniem naiwniaka? Pytaniem nie na miejscu? Zbyt patetyczne? Czepiam się? Nie wiem, ale chętnie zostawię pod rozwagę czytających. Chciałem o czymś innym, choć mógłbym dalej jechać po bandzie: pomyłka sensu i treści święta i zwyczajna megalomania polska, materializm zadeptujący iskierki ducha, jednak bardziej pociąga mnie inny wymiar zachowań rodaków. Idąc w tym dniu do kościoła chciałem być z moim dzieckiem, chciałem być przynajmniej w pobliżu, patrzeć jak wszystko przeżywa. Nie dano mi szansy. Z trudem utrzymałem się przy drzwiach wyjściowych, dalej nie dopuściły mnie hordy tych rodaków-katolików, co bywają w kościele z okazji ślubów, komunii i pogrzebów.

   Kiedyś, w czasach gdy byłem lektorem w rodzimej parafii, ten typ katolika dawał się łatwo rozpoznać z daleka tym tylko, że nie otwierał ust w czasie Eucharystii. Może nie wiedział też kiedy wstać, a kiedy uklęknąć. Zdarzało się jeszcze, że przeżegnał się w odwrotnym kierunku, ale to na skutek gorliwych ćwiczeń w lustrze (poprzedzających uroczystość). Teraz ten typ katolika jakby poszedł dalej w ewolucji. Potrafi w trakcie uroczystości stworzyć tłum fotografów ustawionych dupą do ołtarza, tłum żądny nie tylko ujęć dziecka w sukience z wianuszkiem, w albie lub garniturku, ale tłum żądny utrwalenia garsonki cioci Zdzisławy, sandałów wujka Józefa, brzucha Marysi, co nie ma męża, tłum precyzyjnie trzaskający w celulity Jadzi, co chodzi niby na fitnesy i w sukienkę Emilki, żeby udowodnić, że w tej samej była rok temu na jubileuszu dziadków. A biedny proboszcz, tak zajęty komunią najmłodszych, nie przegoni, nie zdąży, bo pstrykacze właśnie zepchnęli go z prezbiterium. 


Tyle ewolucji stadnej, w tej indywidualnej widać dokładnej postępy. Oto mamusia znudzona długością obrzędów ziewa i nie zauważyła, że wszyscy klęczą, a ona wstała i prezentuje srebrzyste stringi wysoko nad paskiem za ciasnych spodenek. Inna mamusia akurat siedzi przede mną, w ostatniej ławce, korzysta, że głupki klęczą i prostuje krzywe paluchy, kwasem ciągnące, bo zluzowała je z przyciasnych szpileczek, wietrzonych pod klęcznikiem. Ruda ciocia Zyta bierze rozpęd i roztrącając tłum zadem, godnym lepszej imprezy, przeciska się z kamerką cyfrową, dopingując się głośnym żuciem orbita bez cukru. Wujek jełop głośno dyskutuje obok z przygłuchą ciocią w purpurze o wczorajszym grillu u Kazika, po którym Zenek rzygał jak kot. O dalszym ciągu zabawy nie słyszę, bo wszyscy wstali z klęczek i jakaś stryjenka po raz czwarty prawie przestawiła mnie dorodnym brzuchem. Biega po kościele od godziny i chyba nie wie już czy szuka sztucznej szczęki, torebki, siostry czy męża, ale wie, że nie ustanie nawet na moment.

   Wystarczy tej ewolucji, bo i tak nie mogłem się skupić ani na uroczystości, ani na moim dziecku. Ono pewnie nie rozumie tajemnych sakramentów, w które jest wprowadzane, podobnie jak nie rozumie stadnych zachowań nacji bałwanów. Ale i mnie już odechciało się nawet sarkać. Przyszło tylko myślenie o tytułowym wstydzie. Gdzie on się podział? Dotąd zdawało mi się, że średnio inteligentny człowiek ma coś takiego jak poczucie wstydu. Że nawet podświadomie, instynktownie, intuicyjnie, jakbyśmy tego nie nazwali, troszczy się o dobry wizerunek w oczach bliźnich. Mówiąc kolokwialnie – wstydzi się obciachu i siary. Jeśli gdzieś się pojawi, gdzie panują konkretne zwyczaje, rytuały, obyczaje, zasady zachowania, pilnuje się, żeby nie strzelić gafy. Tymczasem wśród rodaków to zanika, najzwyczajniej w świecie obciach stał się normą i przestał być passe. Ale nawet jeśli tak jest, to po co tacy ludzie się męczą?

   Po co cierpią w czasie niezrozumiałych dla nich kościelnych rytuałów i powinności? Czy nie prościej i uczciwiej byłoby stanąć niechby i o siedem metrów od kościelnego muru i zapalić zioło? Fajkę? Obalić browarek z puszki, pośmiać się i poprzeklinać wzorem innych komunijnych gości? Pożytek dla nich ten sam, co z obecności w kościele, a w miłej luzackiej atmosferze. Przy okazji nie przeszkadzaliby tym, co wiedzą w jakim celu do świątyni wchodzą. I nie mówcie mi, że chcą się komuś pokazać. Nie można chcieć się pokazać nie interesując się nikim poza sobą, nie widząc ludzi obok.

3 komentarze:

  1. Trudno się dziwić, że miejsca zostały zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem. W końcu im wcześniej tym łatwiej znaleźć lepszy (tj. bliższe miejsca przyjęcia komunii czy domu) lokal. Biorąc pod uwagę to, że liczba takich miejsc jest ograniczona, duże wyprzedzenie jest całkowicie zrozumiałe. Kiedy sam brałem komunię nikt nie narzekał na brak miejsca w M3, wszyscy byli zadowoleni a my – dzieci najbardziej. Czy urządzanie obiadu na zewnątrz jest rzeczywiście konieczne? Może to tylko przejściowa moda, razem z przesadnie wyszukanymi strojami dla dzieci. Prawdą jednak jest, że w dużych miastach to święto nie ma nic wspólnego z religijnym uniesieniem, przeżyciem duchowym. Raczej jest to impreza dla rodziny. Inaczej jest na prowincji, na wsi. Byłem niedawno na takiej uroczystości u swojego chrześniaka. Zapewniam, że mam totalnie odmienne zdanie o tym jak przeżywa się takie uroczystości. Wydaje mi się, że wszystko zależy od księży - ich mądrości i doświadczenia rodziców poprzednich imprez, dużo zależy od tego jak ten ksiądz przygotuje rodziców (nie tylko dzieci) do tego wydarzenia. W wiejskim kościele nikt nie robił zdjęć, dzieci były ubrane w jednolite stroje i co najważniejsze były podmiotem całej mszy. To one przygotowały wiersze, czytały pismo święte itd.
    Myślę, że zachowane w kościele, na które zwracasz uwagę, jest efektem osobistej kultury a raczej jej braku. Trudno tutaj się spodziewać czegoś innego zachowania niż w codziennym wielkomiejskim, anonimowym, obcym czy drapieżnym życiu. Z drugiej jednak strony trudno sobie wyobrazić kontemplacje w przepełnionym kościele no i chyba też, o zgrozo, w czasie takiej uroczystości. Myślę, mimo wszystko, że raczej spokój i brak niecodziennych czynników sprzyja połączeniu się myślami z Bogiem. Chyba zgodzisz się ze mną.
    Może to była właśnie próba twojego charakteru, wiary? Może te majtki, które dojrzałeś u jednej z mam, miały być testem twojego zaangażowania w duchowe przeżywanie uroczystości.
    Pozdrawiam
    S.
    PS. Jeszcze jedno – pamiętaj, że w niektórych kościołach żegnanie się w przeciwną stronę niż to jest w kościele rzymskokatolickim jest standardowym rytuałem przyjętym w liturgii. Nie gesty świadczą o wierze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tekst jest super! i bardzo zgodny z tym co czuję! Starsznie się ubawiłam!
    Komunię córki mam dopiero za rok, ale takie same zachowania obserwowałam w trakcie "Bożego Ciała". Rodzice z paparatami biegający przed baldachimem i księdzem z najświętszym sakramentem, dzieci sypiące kwiatki i machające tatusiom do kamery.
    W trakcie procesji jedzenie, picie, odbieranie komórek...
    Przy każdym ołtarzu katolicy okazjonalni tuż po blogosławieństwie rzucający się na ustawione drzewka, aby zerwać sobie z nich gałązkę - tylko nikt z nich nie wiem po co. W pewnym momencie runęła słabo osadzona brzózka na babcię z ogromną świecą...
    M A S A K R A
    A to Polska właśnie....

    OdpowiedzUsuń
  3. Podziwiam trafność spostrzeżeń i barwny język.
    I komunię przezywałem w 1955 roku.W kościele byłem z ś.p.moją Mamą.Ojciec był w pracy.Po nabożeństwie-fotograf, ciasto, kompot z wiśni.Smakowało mi.A potem poszedłem do kolegów bawić się. Zostały mi wypomnienia i oprawiona w ramkę "Pamiątka I komunii"

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF