Ostatecznie podziękowałem koledze za uroczą przesyłkę i powróciłem do czynności wieczornych, święcie przekonany, że podarunek należy traktować jako oryginalny dowcip znajomego, który zawsze miał oryginalne poczucie humoru, za co go niezmiennie cenię. Właściwie zapomniałem o tym epizodzie.
Dziś zobaczyłem w Onet.pl okienko ze zdjęciem tych samych czeskich artystów i z ciekawością otworzyłem artykuł. Ku większemu zdumieniu przeczytałem: Mamy nowego idola. I nie jest nim ani nowy, bardziej żywiołowo klaszczący Piotr Rubik, ani świeża kopia Dody. To Józek z bagien. Czeska gwiazda lat 70. Pojawił się nagle – niczym, wyłaniający się z mokradeł bohater powstałej w 1978 roku piosenki Jožin z bažin. Ktoś gdzieś znalazł archiwalne nagranie, wrzucił do popularnego serwisu z klipami wideo, ktoś inny przetłumaczył tekst, rozesłał do rówieśników i tak się zaczęło.
Zaraz potem, po ilości innych linków, zauważyłem, że w polskiej sieci rzeczywiście zagościł Józek z bagien i całkiem dobrze mu się tu osiadło, bo już podchwytują to domorośli „przerabiacze” hitów i za jakiś czas czeski (w sumie przeciętny) bohater piosenki zapewne zagości w telefonach komórkowych jako dzwonek, w dyskotekach jako hit muzyczny lub przerywnik i tylko strach pomyśleć, co zrobi z nim jakiś podwórkowy fan techno albo rapu.
Można zachodzić w głowę, skąd moda na piosenkę sprzed 30 lat i dlaczego teledysk aż tak poruszył Polaków? Podobno jest jednym z najczęściej otwieranych linków wideo w naszej sieci. Na czym polega ów fenomen nie wie również sam autora Józka – Ivan Mladek, kabareciarz i tekściarz, który młodszy o trzydzieści lat osobiście wykonuje piosenkę w teledysku, piosenkę napisaną (jak sam przyznał) za baniak śliwowicy. Możemy podejrzewać, że rodacy przesyłają sobie teledysk na znak dobrego humoru i jako dowcip dnia albo poniedziałkowy pobudzacz do działania po upojnym weekendzie. Bo przecież zabawny jest wokalista w stroju dzisiejszego klauna, przymuszonego do bawienia dzieci na japiszońskim kinderbalu. Zabawny jest również towarzyszący mu Ivo Pesak, który rytmicznie podryguje w śmiesznym garniturku, nieco przyciasnym, co sprawia że nie mamy do końca pewności, czy podrygiwanie robi tu za taniec czy łagodzi skutki wpijającej się pod pachy marynarki. Mimo wszystko jednego internautom nie można zarzucić – że nie mają smaku artystycznego. Wszak pomysł braci Czechów sprzed trzydziestu lat, ich muzyka i wykonanie utworu oraz aranżacja i choreografia to dziś klasyka, która powiewa świeżością nad tandetą współczesnych Mandaryn i innych Józefowiczów. I za to chwała internautom, że propagują oryginalność, dowcip, niechby i myszką trącający. A może to sentyment do Czechów, którym więcej uchodzi w kwestiach artystycznych? Czesi wszak mają fenomenalny dar dowcipkowania niewyszukanego, wręcz w treści banalnego, bez wielkiej ambicji intelektualnej, co nie przystoi na naszej scenie kabaretowej i byłoby z miejsca skarcone.
Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił pięciu groszy na marginesie. Naszła mnie pocieszająca w sumie refleksja, taki pean nawet na cześć współczesnych mediów, że żaden autor, malarz, poeta, muzyk, pisarz, filmowiec, nie może mieć pewności, że jego (zmilczane dziś) dzieło nie ożyje nagle z irracjonalnego powodu, gdzieś w innym kraju i to za trzydzieści lat. Przywykliśmy już chyba tak dalece do życia tu i teraz, że spojrzenie perspektywiczne jest nam niemal zupełnie obce, wręcz jego brak podcina i tak wątłe skrzydełka parającym się sztuką wszelką. Tymczasem mądrość starej łacińskiej sentencji: habent sua fata libelli (książki mają swoje losy) ma dziś, jak widać, zastosowanie nawet w odniesieniu do teledysku czeskiej telewizji z 1978r. I to jest pocieszające bez wątpienia, zarówno dla wyksztłaciuchów tworzących ważne dzieła, jak i dla przeciętnego pisarza i poety blogowego, dla malarza ściennego i kompozytora. Trzymajcie się bracia artyści waszych dzieł, waszej weny, waszych muz, a z raz obranej drogi nie ustępujcie. W najgorszym razie nie znajdą Was za kilka dekad w sieci, w mp3 i w dzwonkach na komórkę. W najlepszym zaś zaistniejecie na tydzień, dwa, wzniesiecie się do nieba uwielbienia wielu tysięcy internautów, a potem przelecicie niczym letadlo nad kolejnym Józkiem z bażin, by osiąść w polu ponownego zapomnienia, gdy sieciowi poławiacze pereł znajdą sobie inną chwilową błyskotkę. Na moment rzecz jasna.
Całkiem przypadkiem przeczytałam ten blogowy artykuł,temat niby banalny a do zastanowienia zmusił, moja refleksja: każdy z nas czeka na swoje pięc minut, na to że rozbłyśnie na niebie życia niczym Fenix, nawet jeśli za chwilę spłonie w jego zapomnieniu.
OdpowiedzUsuńDziękuję
Pozdrawiam
Ola
jacek, to mozemy spokojnie pisac przez najblizsze 30 lat, nikt nam nie bedzie glowy zawracal
OdpowiedzUsuń:D
my tak z Maciejem Woźniakiem zawsze sie pocieszamy, że nie jesteśmy znani za życia, za to po śmierci... ho ho jak nam będzie miło wśród trupich robaczków sie zwijać ;)
OdpowiedzUsuńa Jożin jest uroczy